– A, baron! – domyślił się Fandorin, z początku wprowadzony w błąd wymową sekretarza, mylącą czasem głoski „r” i „1”, choć we wszystkim innym absolutnie prawidłową.
– No tak, balon – powtórzył Shirota. – I ten zły człowiek wyzwał doktora na strzelanie. Sytuacja lekarza była straszna. Strzelać całkiem nie umiał i balon na pewno byłby go zabił, a wtedy córeczki zostałyby pełnymi sierotami. Ale gdyby sensei odmówił pojedynku, wszyscy odwróciliby się od niego, i córkom byłoby wstyd za takiego ojca, a on bardzo nie chciał, aby córki się go wstydziły. I wtedy mister Twiggs powiedział, że przyjmuje wyzwanie, ale że chce pięciu dni odroczenia, by przygotować się na śmierć, jak wypada dżentelmenowi i chrześcijaninowi. I jeszcze zażądał od sekundantów, żeby wyznaczyli największy dystans, jaki tylko dopuszcza kodeks honorowy – całe trzydzieści kroków. Balon z pogardą wyraził zgodę, lecz w zamian zażądał, żeby liczba strzałów była nieograniczona, a pojedynek trwał „do skutku”. Powiedział, że nie pozwoli zamienić honorowego starcia w komedię. Przez pięć dni nikt doktora nie widział. Rozeszły się pogłoski, że w sekrecie odpłynął statkiem i, nawet, że porzucił swoje córki. Ale w wyznaczonym dniu i godzinie pojawił się na placu boju. Ci, co tam byli, mówili, że był odrobinę blady, ale bardzo skupiony. Przeciwników ustawiono w odległości trzydziestu kroków od siebie. Doktor zdjął surdut, zatkał uszy watą, a gdy sekundant machnął chusteczką, uniósł pistolet, starannie wycelował i trafił balona w sam środek czoła.
– Coś takiego! – wykrzyknął Erast Pietrowicz. – To ci traf! Widać musiał go Pan Bóg pożałować!
– Wszyscy w Settlemencie też tak myśleli. Ale wkrótce wyszło na jaw, w czym rzecz. Zarządca klubu strzeleckiego opowiedział, że mister Twiggs całych pięć dni spędził na strzelnicy. Zamiast modlić się i pisać testament, uczył się strzelać z pistoletu pojedynkowego, przy czym właśnie na dystans trzydziestu kroków. Sensei cokolwiek ogłuchł, ale nauczył się bezbłędnie trafiać w środek tarczy. No chyba, toż zużył z tysiąc naboi. Każdy na jego miejscu osiągnąłby to samo.
– Ależ kawał zucha!
– Niektórzy mówili tak jak pan, inni byli oburzeni i ganili doktora, twierdząc, że była to unfair play *. Pewien arogant, pijany w dym porucznik francuskiej piechoty morskiej, zaczął przy wszystkich szydzić z bojaźliwości doktora. Sensei westchnął ciężko i rzekł: „Jest pan bardzo młody i jeszcze pan nie rozumie, co to takiego odpowiedzialność. Lecz skoro uważa mnie pan za tchórza, zgadzam się strzelać z panem w tych samych warunkach”. I przy tym tak wnikliwie wpatrzył się arogantowi w środek czoła, że tamten od razu otrzeźwiał i przeprosił. Oto jakim człowiekiem jest doktor Twiggs! – z zachwytem zakończył Shirota. – Szczery człowiek!
– Jak Puszkin i feldmarszałek Saigō? – Erast Pietrowicz się uśmiechnął mimo woli.
Sekretarz entuzjastycznie przytaknął.
Trzeba przyznać, że i Fandorin innymi oczyma spojrzał na wychodzącego z sypialni doktora. Dostrzegł w jego powierzchowności pewne mało widoczne na pierwszy rzut oka cechy: zdecydowaną linię podbródka, niezachwianą twardość czoła. Nader interesujący okaz!
– Zaszyty, zacerowany wzorowo-oznajmił doktor. – Od pana, mister Fandorin, należy się gwinea i dwa szylingi. I jeszcze sześć pensów za miejsce w kostnicy. Lód jest w Jokohamie drogi.
Gdy Shirota wybrał się po wózek do transportu ciała, Twiggs wziął Erasta Pietrowicza dwoma palcami za guzik i z zagadkowym wyrazem twarzy oznajmił:
– Myślałem o tym odcisku palca i czerwonym śladzie. Niech pan powie, wicekonsulu, czy zdarzyło się panu słyszeć o sztuce dim- mak?
– P-przepraszam?…
– Nie zdarzyło się – skonstatował doktor. – I nic dziwnego. O tej sztuce mało co wiadomo. Być może, że to w ogóle wymysły…
– Ale cóż to takiego – dim-mak?
– Chińska sztuka odroczonego zabójstwa.
Erast Pietrowicz drgnął i popatrzył badawczo, czy Twiggs nie żartuje.
– Jak to?
– Nie znam szczegółów, ale czytałem, że są ludzie umiejący zabijać i leczyć jednym dotknięciem. Tak jakby umieli koncentrować jakąś energię, zbierać ją w wiązkę i działać nią na określone punkty ciała. O akupunkturze pan słyszał?
– Owszem, słyszałem.
– Sądząc po wszystkim, dim-mak operuje tą samą anatomiczną wiedzą, ale wykorzystuje nie igłę, lecz zwykły dotyk. Czytałem, że człowiek władający tą sekretną sztuką zdolny jest wywołać ostry atak bólu lub odwrotnie: uczynić człowieka najzupełniej nieczułym na ból, na pewien czas sparaliżować go, uśpić albo i zabić. Przy czym niekoniecznie w chwili dotknięcia, lecz z opóźnieniem.
– Nie do pojęcia! – krzyknął Fandorin, słuchając doktora z coraz większym niedowierzaniem.
– I ja nie pojmuję. Brzmi jak bajka, ale przypomniała mi się wyczytana gdzieś historia: otóż mistrz dim-mak sam sobie wymierzył cios w jakiś punkt i upadł niby martwy. Nie oddychał, jego serce nie bilo. Wrogowie rzucili go psom na pożarcie, a on po pewnym czasie ocknął się zdrów i cały. Czytałem też inną historię o tym, jak pewnego chińskiego władcę pocałował w nogę żebrak. Po pewnym czasie na miejscu pocałunku pojawiło się różowe piętno, a w parę godzin później cesarz padł nagle martwy… Do diabła! – zmitygował się doktor. – Zaczynam się upodabniać do tych matołów dziennikarzy, plotących na temat Wschodu rozmaite bajdy. Ot, po prostu, gdy zaszywałem naszego znajomego, cały czas myślałem o tym śladzie na szyi, no i przyszło mi do głowy…
Trudno było sobie wyobrazić, by tak solidny i odpowiedzialny człowiek jak doktor Twiggs zamierzał omamić rozmówcę, ale i wiara w odroczone zabójstwo niezłomnemu racjonaliście, za jakiego uważał się Erast Pietrowicz, nie mieściła się w głowie.
– No tak – podsumował wreszcie radca tytularny. – Wschód zapewne pełen być musi najrozmaitszych nieznanych europejskiej nauce zjawisk…
Ta uprzejma konkluzja zakończyła mistyczną dysputę.
Z Twiggsem pożegnali się na ulicy. Doktor wsiadł do rikszy, uchylił kapelusza i odjechał. Dwaj tubylcy układali na wózku ciało nieszczęsnego kapitana, spowite w prześcieradło.
Erast Pietrowicz, Shirota i chlipiąca Sofia Diogenowna skierowali się do konsulatu pieszo, gdyż Fandorin znów odmówił „jazdy żywym zaprzęgiem”, a sekretarzowi i pannie nie wypadało się wywyższać, skoro radca tytularny postanowił się poruszać na piechotę.
Przy pierwszej latarni czekała wicekonsula niespodzianka. Z mroku wychynął krągłolicy yakuza, o którym Erast Pietrowicz całkiem już zapomniał. Przycisnął ręce do boków i zastygł w niskim pokłonie. Potem wyprostował się i wbił w dobroczyńcę surowy, uporczywy wzrok.
– Doturlałem się aż do rzeczki – przetłumaczył Shirota, patrząc na zbója z jawną aprobatą. – Jakie, panie, będą dalsze rozkazy?
– Ależ on mi obrzydł! – poskarżył się Fandorin. – Już lepiej byłoby, gdyby mu przybili ten znak na czole! Niech pan powie, Shirota: nigdy nie uda mi się od niego uwolnić?
Sekretarz spojrzał uważnie rozmówcy wprost w oczy i pokręcił głową.
– Jest człowiekiem słowa. Jedyny sposób to nakazać mu skończyć ze sobą.
– Boże uchowaj! No trudno, niechże przynajmniej powie, jak się nazywa.
Shirota przetłumaczył urzędnikowi odpowiedź byłego żołnierza bandy Chorei-gumi:
– Nazywa się Masahiro Shibata, ale pan może zwać go po prostu Masa.
Erast Pietrowicz obejrzał się na skrzyp kół i zdjął cylinder – riksze ciągnęli opodal wózek, którym „najzupełniej zdrowy nieboszczyk” w ślad za doktorem wyprawiał się do kostnicy. W głowach leżały buty i starannie złożone ubranie.