Radca tytularny kiwnął w roztargnieniu głową. Myśli zajęte miał nadchodzącym śledztwem.
– Zapewne w naftalinie i niewyprasowany?
– Niewyprasowany, ale bez naftaliny. Nosiłem go na statku.
– Świetnie. Poproszę Natsuko, żeby zaraz go wyprasowała.
Konsul po japońsku zwrócił się do pokojówki, ale Fandorin uprzedził:
– Dziękuję. Mam już własnego sługę.
– O rety! Kiedy pan zdążył? – zdumiał się Doronin. – Przecież Shirota zamierzał przysłać kandydatów dopiero rano.
– Tak się złożyło-odpowiedział wymijająco Erast Pietrowicz.
– No, no. Mam nadzieję, że uczciwy i sprytny.
– O, sprytny na pewno – przytaknął młody człowiek, pomijając pierwszy przymiotnik. – I coś jeszcze. Przywiozłem w bagażu krzyk techniki, m-maszynę do pisania marki Remington z wymienialną rosyjską i łacińską czcionką.
– Tak, tak, widziałem reklamę w „Japan Daily Herald”. Jest to w istocie tak dobry wynalazek, jak piszą?
– Znakomita rzecz do układania oficjalnych pism – potwierdził entuzjastycznie Fandorin. – Zajmuje zaledwie kąt pokoju, waży niewiele ponad cztery p-pudy. Wypróbowałem ją na statku. Rezultat rewelacyjny, ale… – opuścił z niewinnym wyrazem oczy – przydałby się operator.
– A skąd go wziąć? A przy tym w składzie personelu konsularnego nie przewidziano takiego etatu.
– Mógłbym przyuczyć pannę Błogolepow. A pensję płaciłbym jej z własnej kieszeni, bo przecież istotnie ułatwiłaby mi pracę.
Konsul z uwagą popatrzył na zastępcę i gwizdnął.
– Bystry z pana człowiek, Fandorin. Ledwie zszedł pan na brzeg, a już wpakował się w paskudną historię, znalazł samodzielnie służącego i zadbał o wygodę uczuciową. Tubylcza konkubina to, rzecz jasna, dla pana za mało.
– Nic z tych rzeczy! – zirytował się radca tytularny. – Najzwyczajniej w świecie Sofia Diogenowna nie wie, co teraz począć. Przecież została bez środków do życia… A operator przyda mi się naprawdę.
– Aż do tego stopnia, że jest pan gotów takiego pomocnika opłacać? Taki pan bogaty?
– Wygrałem dziś w kości sporą sumkę – odparł z godnością Erast Pietrowicz.
– Ciekawego mam pracownika – wymamrotał konsul, ze złowrogim świstem kryjąc w pochwie roziskrzoną klingę.
Niby szron życia
Na zimnym szkliwie śmierci
Błyski na klindze.
Szklany wzrok gronostaja
Smoking odprasowany był starannie, lecz niewprawnie, i nieco się marszczył, za to lakierki nowy sługa wypucował tak, że lśniły jak kryształ. Błyszczał też czarny jedwabny cylinder. Do butonierki Doronin ofiarował zastępcy biały goździk. Jednym słowem, Erast Pietrowicz, spojrzawszy w lustro, poczuł się usatysfakcjonowany.
Ruszyli kolejno: najpierw Wsiewołod Witaljewicz i pani Obayashi rikszą, z tyłu Fandorin na trycyklu.
Mimo późnej pory, bulwar Bund nie spał jeszcze i spacerowicze odprowadzali efektownego welocypedystę spojrzeniami: mężczyźni niechętnymi, damy zainteresowanymi.
– Robi pan furorę! – wesoło krzyknął Doronin. Fandorin zaś pomyślał, że Obayashi w swoim eleganckim biało-szarym kimonie wygląda o wiele wytworniej niż europejskie modnisie w nieprawdopodobnych kapeluszach i falbaniastych sukniach z tiurniurami.
Przejechali przez most, wspięli się na niewysokie wzgórze, i przed Fandorinem roztoczył się w blasku księżyca zaiste zadziwiający obraz: stylowe wille, ażurowe żeliwne kraty, żywopłoty, jednym słowem, kompletne brytyjskie town-ship, jakimś cudem przeniesione o dziesięć tysięcy mil od południka Greenwich.
– To Bluff – rzekł chełpliwie konsul. – Całe lepsze towarzystwo mieszka tu właśnie. Czyż to nie Europa? Któż by uwierzył, że dziesięć lat temu była tu pustka! Proszę tylko spojrzeć na gazony. A mówią, że taką trawę trzeba najpierw strzyc przez trzysta lat!
Korzystając z tego, że droga stała się szersza, Erast Pietrowicz zrównał się z bryczką i półgłosem zapytał:
– Mówił pan, że to bal kawalerski…
Nie dopowiedział, ale Doronin i tak zrozumiał. Zaśmiał się.
– Chodzi panu o Obayashi? „Kawalerski” nigdy nie oznaczał: „bez pań”, tylko „bez żon”. Europejskie małżonki są zbyt nadęte i nudne: psują całą zabawę. Co innego konkubiny. W tym właśnie zasługa Dona Tsurumakiego, że umie brać, co najlepsze, i ze Wschodu, i z Zachodu. Od pierwszego brak bigoterii, od drugiego-osiągnięcia postępu. Wkrótce sam pan zobaczy. Don to Japończyk nowej generacji. Tak też ich nazywają: nowi Japończycy. To dzisiejsi królowie życia. Często wywodzą się z samurajów, niekiedy jednak z kupców, czyli są czymś w rodzaju naszych raznoczyńców, gdyby ci wyszli naraz na milionerów. Kiedyś człowiek, do którego jedziemy, nosił plebejskie nazwisko Dziro, co oznacza po prostu „drugi syn”, a nazwiska nie miał w ogóle, bo w dawnej Japonii ludziom prostym ono nie przysługiwało. Przyjął je niedawno od nazwy rodzinnej wsi, a do imienia dla efektu dodał hieroglif don, czyli „chmura”, i zmienił się w Dondziro, ale z czasem końcówka jakoś znikła i został tylko Don-san, a więc Pan Chmura. Zresztą naprawdę przypomina żwawą chmurę: hałaśliwy, bezceremonialny, gromki. Najbardziej niejapoński ze wszystkich Japończyków. Ot, wesoły rozbójnik. Takiego, wie pan, dobrze mieć wśród przyjaciół, a niebezpiecznie wśród wrogów. Ale na szczęście żyjemy w przyjaźni.
Dwaj riksze, ciągnący bryczkę, stanęli przed wysoką, ażurową bramą, za którą widniała oświetlona pochodniami sadzawka, a w dali duży dwupiętrowy dom, wesoło jaśniejący oknami i różnobarwnymi lampionami. Aleją ciągnął powoli szereg ekwipaży i tubylczych kurum – goście wysiadali przed wejściowym portykiem.
– Tsurumaki to wioseczka na zachód od Jokohamy – kontynuował opowieść Doronin, przytrzymując ręką kierownicę welocypedu, gdyż Erast Pietrowicz skrobał w notesie, od czasu do czasu naciskając nogą pedał. – Nasz niegdysiejszy Dziro wzbogacił się na zamówieniach budowlanych jeszcze za dawnego reżimu, za szogunatu. Zamówienia budowlane to w każdej epoce i kraju sprawy niejasne i ryzykowne. Murarze zaś – buntowniczy ludek. Trzymać ich pod kontrolą można tylko siłą i sprytem. Don zorganizował cały oddział nadzorców, znakomicie wyszkolonych i uzbrojonych, wszystkie prace wykonywał w terminie, a jakich to wymagało środków, klientom było obojętne. Gdy między stronnikami szoguna i mikada zaczęła się wojna domowa, od razu zwąchał, skąd wiatr wieje, i przyłączył się do rewolucjonistów. Z nadzorców i robotników stworzył oddziały bojowe – nazwano je „czarnymi kurtkami” od barwy roboczej odzieży. Powojował może ze dwa tygodnie, a kupony od tego odcina już dziesięć lat. Teraz jest i politykiem, i przedsiębiorcą, i filantropem. Pan Chmura otworzył pierwszą w kraju szkołę angielską, liceum techniczne, wzniósł nawet wzorcowe więzienie, zapewne na cześć swej okrytej chmurami przeszłości. Nasz Settlement wprost uwiądłby bez niego. To właściciel połowy klubów i miejsc rozrywek. Łatwy kontakt z urzędnikami rządowymi, zyskowne zamówienia – wszystko przez niego. Gubernatorzy czterech okolicznych prefektur, a czasem i ministrowie, jeżdżą doń po rady…
Tu Doronin przerwał w pół słowa i ostrożnie wskazał podbródkiem w bok.
– Proszę: tu ma pan zresztą postać dużo bardziej wpływową niż Don. Główny doradca zagraniczny cesarskiego rządu, a przy tym główny wróg rosyjskich interesów. Najczcigodniejszy Algernon Bullcox we własnej osobie.