– Piękna rzecz… i poręczna. Ja, co prawda, przedkładam kieszonkowy… – nie powstrzymał się od sarkastycznego komentarza konsul. Lecz zaraz wziął się w karby. Zajaśniał łaskawym uśmiechem i wyciągnął ręce w stronę bulwaru. – Witamy w Jokohamie. Spodoba się panu, wspaniałe miasto!
Ostatnie zdanie wypowiedziane zostało już bez ironii. W ciągu trzech lat Doronin zdołał szczerze przywiązać się do miasta, które rosło i piękniało z dnia na dzień.
Zaledwie dwadzieścia lat wcześniej była tu tylko mała rybacka wioszczyna, i oto dzięki zetknięciu dwu cywilizacji wyrósł najprawdziwszy nowoczesny port: pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, z których prawie piątą część stanowili cudzoziemcy. Skrawek Europy na samym krańcu świata. Wsiewołod Witaljewicz cenił sobie zwłaszcza Bund – nadmorską esplanadę z pięknymi kamiennymi budowlami, latarniami gazowymi i elegancką publicznością.
Jednak Oniegin, ogarnąwszy spojrzeniem całą tę wspaniałość, zrobił kwaśną minę, i Doronin na dobre zraził się do nowego pracownika. Werdykt nasuwał się sam: napuszony indor, nadęty snob. A i ja jestem niezły: wtykać sobie dla takiego goździk, pomyślał konsul. Zirytowanym gestem wskazał Fandorinowi, by szedł za nim. Kwiatek z butonierki wyjął i wyrzucił.
Motylek wzleciał w górę, zatrzepotał skrzydełkami nad głowami rosyjskich dyplomatów i, oczarowany bielą, ulokował się na kasku Fandorina.
„Diabli nadali tak idiotycznie się wystroić!” – snuły się liliowe myśli właściciela niezwykłego nakrycia głowy.
Ledwie stanąwszy na trapie i obrzuciwszy wzrokiem publiczność na przystani, Erast Pietrowicz zrobił odkrycie nader niemiłe dla każdego, kto ceni sobie stosowność stroju. Gdy jesteś ubrany jak należy, otoczenie spogląda ci w twarz, a nie gapi się na ubranie. Uwagę przykuwać winien portret, nie zaś rama. Tu zaś wyszło akurat na odwrót. Nabyty w Kalkucie ubiór, w Indiach całkiem na miejscu, w Jokohamie wyglądał głupio. Sądząc po zgromadzonych, w tym mieście ubierano się nie jak w koloniach, lecz najzwyczajniej po europejsku. Fandorin starał się czynić wrażenie, że nie dostrzega ciekawskich spojrzeń (w których podejrzewał szyderstwo), twardo silił się na obojętność i myślał tylko o jednym: jak najszybciej się przebrać.
Także konsula zaszokowała chyba gafa Erasta Pietrowicza – wyczuwało się to w palącym wzroku, którego nie mogły skryć nawet ciemne okulary.
Przyglądając się Doroninowi, Erast Pietrowicz dawnym zwyczajem kreślił sobie detektywistyczno-analityczną syntezę: wiek – czterdzieści siedem, czterdzieści osiem; żonaty, ale bezdzietny; wykształcony, żółciowiec, skłonny do ironii. Wybitny profesjonalista. Co jeszcze… ma szkodliwe nałogi. Podbite oczy, żółtawa cera świadczą o chorej wątrobie.
A Jokohama istotnie na pierwszy rzut oka nie spodobała się młodemu urzędnikowi. Miał nadzieję ujrzeć obrazek z łąkowej szkatułki: kondygnacyjne pagody, pawilony herbaciane, ciągnące wodami dżonki o żebrowanych żaglach, a tu – najzwyklejszy europejski bulwar. Nie Japonia, lecz jakaś Jałta. Warto było w tym celu okrążać połowę globu?
Fandorin przede wszystkim pozbył się kretyńskiego kasku – w sposób najprostszy: najpierw zdjął go, że niby za gorąco, po czym, wchodząc schodami na bulwar, dyskretnie położył wynalazek kolonizatorów na stopniu i tam zostawił – kto chce, niech bierze.
Omurasaki nie zamierzał porzucać radcy tytularnego. Pożegnawszy kask, zatrzepotał skrzydełkami nad szerokim barkiem młodego człowieka, lecz nie siadł – spostrzegł bardziej obiecujące lądowisko: na ramieniu rikszy pstrzył się usiany kropelkami potu czerwono-granatowo-zielony tatuaż w kształcie smoka.
Lekkoskrzydły podróżnik dotknął łapkami bicepsa i zdołał złowić prostoduszną brązowożółtą myśl tubylca (Kajuj! *), po czym jego krótki żywot dobiegł końca. Riksza, nie patrząc, klepnął się w ramię i z lekkoducha został ledwie pylisty, szarobłękitny kłębuszek.
Nie strzec urody,
Nie obawiać się śmierci -
To lot motyla
Stara kuruma
– Panie radco tytularny, oczekiwałem pańskiego przybycia parowcem „Wołga” tydzień temu, pierwszego maja – powiedział konsul, zatrzymując się przed czerwono lakierowaną dwukółką, wyraźnie pamiętającą lepsze czasy. – Z jakich to względów raczył pan się spóźnić?
Pytanie tak proste i rzeczowe, acz wyrażone surowym tonem, zbiło czemuś Erasta Pietrowicza z tropu. Młody człowiek kaszlnął i zmienił się na twarzy.
– Moja wina. P-przeziębiłem się przy przesiadce ze statku na statek.
– W Kalkucie! W czterdziestostopniowy upał?
– To znaczy nie, nie przeziębiłem się, ale zaspałem. Krótko mówiąc, spóźniłem się i wypadło czekać na następny p-parowiec…
Fandorin spiekł nagle raka, zyskując prawie ten sam odcień, co powozik.
– Te-te-te! – Doronin wpatrzył się w niego z wesołym zdziwieniem, spuszczając na czubek nosa okulary. – Rumieńczyk! Taki z ciebie Pieczorin? Tylko łgać nie potrafimy! Wspaniale.
Żółciowe oblicze Wsiewołoda Witaljewicza złagodniało, w zamglonych, czerwono pożyłkowanych oczach błysnęła iskierka.
– Akta nie kłamią, w rzeczy samej mamy raptem dwadzieścia dwa lata i najzwyczajniej w świecie wcielamy się w postać romantycznego bohatera – mruknął konsul, jeszcze bardziej konfundując rozmówcę. I idąc za ciosem, mrugnął: – Idę o zakład, że jakaś hinduska ślicznotka… Zgadłem?
Fandorin nachmurzył się i odparł: „Nie!”, lecz że nie dodał już ani słowa, pozostawało niejasne, czy nie było ślicznotki, czy też była, ale nie hinduska.
Konsul nie zamierzał przedłużać niedyskretnej indagacji. Z jego wcześniejszej oschłości nie zostało śladu. Wziął młodego człowieka pod ramię i pociągnął do dwukółki.
– Proszę siąść. To najpowszechniejszy w Japonii środek transportu. Zwie się kuruma.
Erast Pietrowicz zdziwił się, czemu powozik jest bez konia. Przez głowę przemknął mu fantastyczny obraz: cud – powozik, sam przez się pędzący ulicą, z hołoblami sterczącymi przed nim na kształt purpurowych wąsów.
Kuruma z widoczną satysfakcją przyjęła młodego człowieka, kołysząc nim na wytartym, lecz miękkim siedzeniu. Doronina powitała zaś niegościnnie, koląc złamaną sprężyną w żałosny i bez tego pośladek. Konsul powiercił się, ulokował wygodniej i burknął:
– Paskudną ma duszę ta bryka.
– Że co?
– W Japonii każdy stwór, a nawet każdy przedmiot, ma własną duszę. W każdym razie Japończycy w to wierzą. To się naukowo nazywa „animizm”… A oto i nasze koniki.
Trzej tubylcy, których cała garderoba składała się z obcisłych pantalonów i ściągniętych opaską ręczników na głowie, włożyli zgodnie karki w chomąta, krzyknęli: Hej-hej-ha!, i zadudnili w jezdnię drewnianymi trepami.
– „Mknie niby wicher trójka chyża, w Wołgi-matuszki dzwoniąc lód…” * – zanucił miłym tenorkiem Wsiewołod Witaljewicz, po czym się zaśmiał.
Fandorin zaś, zerwawszy się, wczepiony w poręcz, wykrzyknął:
– Panie konsulu! Jak można zaprzęgać ludzi? Toż to… barbarzyństwo!
Stracił równowagę i opadł z powrotem na siedzenie.
– Proszę przywykać – uśmiechnął się Doronin – bo przyjdzie panu poruszać się pieszo. Dorożkarzy prawie tu nie ma, a te zuchy nazywają się jinrikisha lub, jak wymawiają Europejczycy: „riksza”.
– Ale czemu nie korzysta się z koni?
– Koni w Japonii jest mało i są drogie, a ludzi dużo i są tani. Riksza to zawód nowy. Przed dziesięciu laty nawet o nim nie słyszano. Transport kołowy uważa się za europejską nowinkę. Taki nieborak przebiega dziennie z sześćdziesiąt wiorst. Za to zarobek ma, jak na tutejsze stosunki, przedni. W dobry dzień zbierze i pół jena – to jakby u nas rubelka. Co prawda, riksze długo nie żyją, zdzierają się. Trzy, cztery latka i do Buddy na piwo.