Выбрать главу

I ta namiętna przemowa, i sam wiceintendent niesłychanie się Fandorinowi spodobali. „Ach, gdybyż to naszą policją dowodzili tacy entuzjaści, a nie nadęte typki z departamentu” – pomyślał radca tytularny. Szczególnie zaś zdumiało go, że policjanci nie biorą łapówek. „Czy to możliwe? Japoński generał buja chyba w obłokach”.

Rozważaniu szczegółów przyszłej współpracy przeszkodziło nieoczekiwane zajście.

– I-i-i-i! – rozległ się nagle wielogłosy damski pisk, tak przeraźliwy, że rozmówcy obejrzeli się ze zdumieniem.

Przez salę płynął Don Tsurumaki.

– Siurpryza! – rechotał, wskazując na portierę zakrywającą jedną ze ścian. Pisk dobiegał właśnie stamtąd.

Dyrygent machnął dziarsko pałeczką, strażacy gruchnęli skoczny motyw i zasłona rozsunęła się, odkrywając szereg dziewcząt w spódniczkach z gazy.

Były to Japonki, lecz komenderowała nimi ruda i chuda Francuzka.

- Mes poules, allez hop! * - krzyknęła i szereg, zakasując spódniczki, zgodnie uniósł nogi w górę.

– Kankan! – zaszumiały głosy. – Prawdziwy kankan!

Tancerki zadzierały nogi nie tak może wysoko, a i same kończyny nie należały bodaj do najdłuższych, lecz widzowie mimo wszystko wpadli w szczery zachwyt. Sławetna paryska atrakcja musiała być w Japonii kompletną egzotyką. Niespodzianka najwyraźniej się udała.

Erast Pietrowicz widział, jak w tańczące wpatruje się Obayashi. Poczerwieniała, zakryła usta dłonią. Inne damy pożerały scenę rozszerzonymi oczyma.

Radca tytularny poszukał wzrokiem O-Yumi.

Stała ze swym Anglikiem, wybijając wachlarzem wściekły rytm, lekko poruszając w takt zgrabną główką i namiętnie śledząc ruchy tancerek. Naraz wykonała sztukę, jakiej nikt bodaj poza Fandorinem nie zdołał dostrzec – wszystkich bez reszty pochłonął kankan. Uniosła podołek sukni i wyrzuciła wzwyż nogę w jedwabnej pończoszce – bardzo wysoko, wyżej głowy, nieporównanie wyżej niż tancerki. Nóżka była długa i zgrabna, a ruch tak błyskawiczny, że ze stopki zleciał srebrzysty pantofelek. Opisawszy w powietrzu lśniące salto, efemeryczny przedmiot spadł i został zręcznie pochwycony przez Bullcoksa. Anglik i jego przyjaciółka zaśmiali się, a „czcigodny” opadł na kolano, chwycił nieobutą nóżkę, nieco dłużej niż to konieczne przytrzymał wąskie podbicie i umieścił pantofelek na należnym mu miejscu.

Przeszyty ostrym, bolesnym uczuciem Erast Pietrowicz odwrócił wzrok.

Pantofelek

Zręcznej tancerki

Sam fruwać zdoła.

Pierwszy promień słońca

Głęboką nocą, u kresu całego tego nieskończenie długiego dnia, Erast Pietrowicz siedział w gabinecie naczelnika policji municypalnej. Czekali na trzeciego członka grupy śledczej, tubylczego inspektora. Na razie pili mocną czarną kawę i po trosze przyglądali się sobie.

Sierżant Walter Lockston w nie tak odległej przeszłości służył jako stróż prawa w jakiejś kowbojskiej mieścinie na amerykańskim Dzikim Zachodzie i zachował cały styl tej dzikiej krainy.

Siedząc z nogami na biurku, huśtał się na krześle. Mundurowe kepi spuścił na wzór kowbojskiego kapelusza niemal na czubek nosa, z kącika ust sterczało mu zgasłe cygaro, a u pasa dyndały dwa potężne rewolwery.

Policjant nie milkł ani na chwilę, a ględząc, wciąż stylizował się na gbura, lecz Fandorin coraz bardziej umacniał się w przekonaniu, że Lockston to nie taki prostak, na jakiego stara się wyglądać.

– No i zrobiłem niebywałą karierę – opowiadał, niemiłosiernie przeciągając samogłoski. – Zwyczajni ludzie z sierżanta dosługują się i marszałka, a u mnie wszystko na wywrót. W tamtej dziurze, gdzie na pięciuset mieszkańców było pięć tysięcy krów, a zbrodnią stulecia okazał się rabunek sześćdziesięciu pięciu dolarów z miejscowej poczty, nazywałem się marshal. A tu, w Jokohamie, gdzie mieszka blisko dziesięć tysięcy ludzi, nie licząc diabelnej ciżby skośnookich, jestem raptem sierżantem. Na dodatek mój zastępca to porucznik. Śmiech na sali! Niezłe porządki, co? Sierżant! Pisząc do domu listy, muszę łgać, podpisywać się „kapitan Lockston”. Bo też jak nic powinienem być kapitanem. Z sierżantem to jakieś wasze europejskie wymysły. Powiedz no pan, Rusty: są sierżanci w Rosji?

– Nie – odpowiedział Erast Pietrowicz, nawykły już do okropnego „Rusty”, wynikłego po pierwsze, z niezdolności Lockstona do wymówienia imienia Erast, a po drugie – z siwizny na skroniach tytularnego radcy *. Drażnił tylko upór, z jakim gospodarz gabinetu uchylał się od rozmowy na temat. – Sierżantów u nas w policji nie ma. Pytałem, Walter, co panu wiadomo o lokalu Rakuen.

Lockston wyjął z ust cygaro i strzyknął brunatną śliną do spluwaczki. Wodnistymi, z lekka wyłupiastymi oczyma spojrzał na Rosjanina i chyba pojął, że ów tak łatwo się nie odczepi. Skrzywiwszy miedzianej barwy oblicze, oznajmił niechętnie:

– Widzisz, Rusty, Rakuen leży za rzeką, a to już nie Settlement. To znaczy prawnie terytorium jest nasze, ale biali tam nie mieszkają, tylko żółtogębi. Dlatego zwykle się tam nie pchamy. Bywa, że jeden jap zarżnie drugiego, to na porządku dziennym, ale jak długo nie tykają białych, tyłka nie ruszę. Coś jakby milcząca umowa.

– Ale w tym wypadku istnieje podejrzenie, że ofiarą padł poddany rosyjski – przypomniał Fandorin.

– Mówiłeś – przytaknął Lockston. – I wiesz, co o tym myślę? Bzdura i głupie ploty. Jeśli twój mister B. odwalił kitę, bo ktoś go po pijanemu trącił paluszkiem w szyję, to jasna rzecz, że dziadyga był na ostatnich nogach. Jakież to, u diabła, morderstwo? Już ja ci powiem, jak wygląda prawdziwe morderstwo. Jednego razu u nas, w Buffalo Creek…

– A jeśli Błagolepowa jednak zabito? – przerwał urzędnik, który wysłuchał już paru wstrząsających epizodów z kryminalnej kroniki, osady.

– No, to wtedy – łypnął sierżant spode łba – skośnoocy się nie pozbierają. Jeśli to naprawdę jakieś śmierdzące azjatyckie sztuczki, pożałują, że wleźli w szkodę na moim terytorium. Zeszłego roku na moście Ogonbashi (a to, proszę zauważyć, już poza granicami Settlementu) zarąbali francuskiego oficerka. Po drańsku, od tyłu. Jeden psychol z byłych samurajów wściekł się, że ichniemu bractwu zabronili szable nosić. Bo tu dla nich tak, że winni wszystkiemu są biali. Więc ruszyłem wszystkich swoich chłopaków i capnąłem sukinsyna – nawet nie zdążył zetrzeć krwi z szabli. Ależ się wił, żebyśmy mu pozwolili samemu flaki sobie wypruć! Aż płakał. Ale chrzanić! Przewlokłem go na postronku do tubylczej dzielnicy, niech się przypatrzą żółtomordzi, a potem bez wszelkich ceremonii powiesiłem na tymże postronku. Ma się rozumieć, z japoszkami była draka. Że niby to oni powinni sądzić psychola i odrąbać mu łeb, jak to u nich przyjęte. Jeszcze czego! Sam się odgrywam za swoich. Jak się upewnię, że pański rodak zadarł kopytka nie z woli losu, ale pomógł mu który z japów… – Lockston nie domówił, lecz rąbnął wymownie piąchą w stół.

– Czy zna pan inspektora delegowanego do nas z japońskiej policji? Nazywa się ten pan Goemon Asagawa.

Erast Pietrowicz specjalnie mówił o Japończyku z wyszukanym szacunkiem, by dać poznać, że nie zachwyca go słownik sierżanta. Jak się zdaje, Amerykanin pojął aluzję.

– A jakże. Naczelnik komisariatu na ulicy Wozowej, to w Mieście Tubylczym. Ze wszystkich żółto… Japończyków Go jest najbardziej do rzeczy. Jużeśmy raz i drugi wspólnie pracowali w sprawach mieszanych, gdzie narozrabiali i biali, i skośnomor… No, w sensie tubylcy. To młodziak, jeszcze nie ma trzydziestki, a doświadczony! Piętnaście lat w policji służy.

вернуться

* No, złociutkie, raz – dwa! (fr.).

вернуться

* Rusty (ang.) – zardzewiały.