Выбрать главу

Portrety były dwa. Z lewego spoglądał na Fandorina Aleksander Siergiejewicz Puszkin, z prawego groźnie marszczący gęste brwi Azjata o wysuniętej dolnej szczęce. Miedzioryt z obrazu Kiprieńskiego, dobrze znany radcy tytularnemu, nie wzbudził jego zainteresowania, ale zaintrygował go drugi portret. Był to grubo ciosany barwny drzeworyt, zapewne nie z najdroższych, lecz wykonany tak przemyślnie, że groźny tłuścioch zdawał się patrzeć wicekonsulowi wprost w oczy. Spod otwartego, haftowanego złotem kołnierza wychylała się tęga, naturalistycznie sfałdowana szyja; czoło Japończyka otaczała opaska z szkarłatnym kręgiem pośrodku.

– To też jakiś poeta? – zaciekawił się Fandorin.

– Bynajmniej. To wielki bohater, feldmarszałek Saigō Takamori – objaśnił z uwielbieniem Shirota.

– Ten sam, który zbuntował się przeciw rządowi i skończył ze sobą? – zdziwił się Erast Pietrowicz. – To nie jest uważany za przestępcę państwowego?

– Jest uważany, lecz, tak czy owak, to wielki człowiek. Feldmarszałek Saigō był szczerym człowiekiem. I pięknie umarł. – W głosie sekretarza zadźwięczały metaliczne nutki. – Okopał się na górze z samurajami swojej rodzinnej Satsumy. Żołnierze rządowi otoczyli go ze wszystkich stron i zaczęli wołać: „Proszę się poddać, ekscelencjo! Z honorami dostarczymy pana do stolicy”. Ale feldmarszałek się nie poddał. Walczył tak długo, aż kula trafiła go w brzuch, a potem rozkazał adiutantowi: „Zetnij mi głowę”.

Fandorin milczał chwilę, patrząc na bohaterskiego feldmarszałka. Ależ wyraziste oczy! Zaiste, portret był dziełem mistrza.

– A co tu robi Puszkin?

– Wielki rosyjski poeta – wyjaśnił Shirota i pomyślawszy, dodał: – Też szczery człowiek, pięknie umarł.

– Nie chlebem żywią się Japończycy, tylko czyimś pięknym zgonem. – Wsiewołod Witaljewicz uśmiechnął się. – Ale dla mnie i pana za wcześnie umierać. Robota czeka. Co dziś mamy najpilniejszego?

– Korweta „Jeździec” zamawia sto pudów słoniny i sto pięćdziesiąt pudów ryżu – zaczął raportować Shirota, wyjmując kartki z teczek. – Pierwszy oficer „Hajdamaka” prosi, by jak najszybciej załatwić dok remontowy w Yokosuka.

– To sprawy wchodzące w zakres kompetencji komisantów – objaśnił Fandorinowi konsul. – Komisanci to pośrednicy spośród miejscowych kupców, odpowiadający bezpośrednio przede mną za jakość dostaw i prac. Dalej, Shirota.

– Notatka policji miejskiej. Zapytują, czy wypuścić młodszego mechanika z „Bojana”.

– Proszę napisać, żeby go potrzymali do pojutrza, i niech najpierw zapłaci za rozbitą witrynę. Co jeszcze?

– List od panny Błagolepow. – Tłumacz wyciągnął do konsula otwartą kopertę. – Zawiadamia o śmierci ojca, prosi o wypisanie aktu zgonu, a także uprasza o zapomogę pieniężną.

Doronin nachmurzył się. Wziął list.

– „Zmarł nagle… sama jak palec… na łasce losu… żeby choć na pogrzeb…” No, tak. To, Eraście Pietrowiczu, rutyna, niemniej jednak nie najweselsza strona obowiązków konsula. Troszczymy się nie tylko o żywych, ale i o zmarłych poddanych Cesarstwa Rosyjskiego.

Na wpół pytająco, na wpół z poczuciem winy spojrzał na Fandorina.

– Świetnie pojmuję, że to świństwo z mojej strony… Jest pan wprost z drogi. Ale, wie pan, ogromnie by mi pan pomógł, odwiedzając tę Błagolepow. Muszę jeszcze przygotować mowę na dzisiejszą ceremonię, a zostawiać niepocieszoną pannę do jutra to niebezpieczne. Nie daj Boże, zjawi się tu i wybuchnie płaczem Andromachy… Pojedzie pan, co? W towarzystwie Shiroty. On wypisze i zrobi wszystko, co trzeba, a pan sygnuje tylko świadectwo zgonu.

Fandorin, wciąż jeszcze wpatrzony w portret bezgłowego bohatera, chciał już odrzec: „Ma się rozumieć”, lecz w tymże momencie młodemu człowiekowi zdało się, że wyobrażone czarnym tuszem oczy feldmarszałka błysnęły jak żywe – i to nie tak po prostu, lecz jakby ostrzegawczo. Porażony tym Erast Pietrowicz zrobił krok w przód i aż się schylił. Dziwaczny efekt natychmiast zniknął – pozostał tylko wielobarwny papier.

– Ma się rozumieć – zwrócił się do zwierzchnika radca tytularny. – W tej chwili. Tylko, za pańskim pozwoleniem, zmienię ubiór. Jest najzupełniej nie na miejscu na tak bolesną okoliczność. A co to za osoba?

– Córka kapitana Błagolepowa, który niniejszym rozstał się z tym światem. – Wsiewołod Witaljewicz przeżegnał się, ale bez szczególnej nabożności, raczej machinalnie. – Jak to mówią, daj, Panie, królestwo mu niebieskie, choć nie ma większych szans, by tam trafił. Żałosna postać, spadł na samo dno.

– Zapił się?

– Gorzej. Zaćmił. – Widząc niedowierzanie zastępcy, konsul wyjaśnił: – Opiumista. To dość rozpowszechniony na Wschodzie nałóg. W istocie samo palenie opium, podobnie jak popijanie wina, nie kryje w sobie nic niebezpiecznego, byle znać miarę. Sam lubię czasem raz, drugi pyknąć z fajeczki. Nauczę i pana, jeśli zobaczę, że jest pan rozsądny, a nie jak ten Błagolepow. A pamiętam, że kiedyś był to całkiem inny człowiek. Przybył tu pięć lat temu na zlecenie Pocztowej Kompanii Żeglugi Parowej. Dowodził sporym frachtowcem pocztowym, pływał do Osaki i z powrotem. Kupił piękny dom, sprowadził z Władywostoku żonę i córkę. Lecz gdy żona niebawem zmarła, kapitan z boleści rozmiłował się w tym zielsku. Krok po kroku wszystko prze – ćmił: oszczędności, posadę, dom. Przeniósł się do Tubylczego Miasta, a to dla Europejczyka samo dno upadku. Córka chodzi obdarta, niemal głoduje…

– Lecz skoro stracił posadę, czemu nazywa go pan kapitanem?

– Ot, po starej pamięci. W ostatnim czasie Błagolepow pływał kutrem parowym, woził publiczność po zatoce. Dalej niż do Tokio się nie zapuszczał. Sam sobie kapitanem, majtkiem i palaczem. Trzy osoby w jednej. Kuter z początku miał własny, potem go sprzedał. Pracował za pensję i napiwki. Japończycy najmowali go chętnie, bo to podwójnie ciekawe: popływać na cud-łódce z kominem, a jeszcze gaijin im służy. Cały zarobek Błagolepow zanosił do spelunki. Skończony był człowiek, a teraz wykończył się na dobre…

Wsiewołod Witaljewicz wyjął z kasy ogniotrwałej kilka monet.

– Pięć dolarów dla niej na pogrzeb, zgodnie z przyjętą taksą. Proszę wziąć rachunek, nie zapomnieć.

Westchnąwszy, dobył z kieszeni jeszcze dwa srebrne krążki.

– A to proszę dać tak, bez rozliczenia. Mszę odprawi kapelan okrętowy, ja go umówię. I niech pan powie pannie Błagolepow, że zaraz po pogrzebie ma jechać do Rosji, nic tu po niej. Raz-dwa, a skończy w burdelu. Bilet do Władywostoku wydamy trzeciej klasy. No, proszę już iść. Witam w służbie konsularnej.

Przed wyjściem Erast Pietrowicz nie zdzierżył i raz jeszcze obejrzał się na portret feldmarszałka Saigō; znowu wydało mu się, że wzrok bohatera kryje jakiś message: ni to ostrzeżenie, ni to pogróżkę…

Trzy są sekrety:

Wschód słońca, zgon księżyca.

Wzrok bohatera.

Niebieska kość nie kocha Borsuka

Semushi z chrzęstem poskrobał się w garb i uniósł dłoń na znak końca obstawiania. Gracze – było ich siedmiu – opadli na pięty, starając się wyglądać na nieporuszonych.

„Trzej na cetno, czterej na licho” – spostrzegł Tanuki, i choć sam nic nie stawiał, zacisnął z emocji pięści.

Mięsista dłoń Semushiego nakryła czarny kubek, kości zaszczekały dźwięcznie o bambusowe ścianki (czarowny dźwięk!) i na stół dały susa dwa sześciany: czerwony i niebieski.

Czerwony niemal zaraz padł czwórką ku górze, niebieski zaś poturlał się na sam skraj tatami.

„Cetno!” – pomyślał Tanuki, i w następnym mgnieniu kość obróciła się na dwójkę. Wiadomo! Lecz niechby obstawił pulę, wredny sześcian ukazałby jedynkę lub trójkę. Nie cierpiał on Tanuki, dowiódł tego już nieraz.