Ale w ostatnim roku z klanu nic prawie nie zostało. Zwada pomiędzy dwiema gałęziami yakuzów ciągnie się już niejedno stulecie. Tekiya, do którego należała Chorei-gumi, opiekowali się drobnym handlem, bronili straganiarzy i domokrążców przed władzą i wszelkim złodziejstwem, zyskując za to zwyczajową rekompensatę. Bakuto zaś żyli z gier hazardowych. Ci krwiopijcy i oszuści nigdzie nie zatrzymywali się dłużej, przelatując z miejsca na miejsce i pozostawiając za sobą zrujnowane rodziny, łzy i krew.
Jak świetnie ulokował się Chorei-gumi w nowym mieście Jokohama, gdzie nerwem życia jest handel! Ale pojawili się drapieżni bakuto, wkraczając na cudze terytorium. I do tego jak sprytnie! Garbaty gospodarz Rakuena działał nie wprost, jak wtedy, gdy dwa klany ścierają się w honorowej potyczce, rąbiąc mieczami do zwycięstwa. Semushi okazał się mistrzem podłych sztuczek, doniósł na oyabuna władzom, potem wyzwał wojowników Chorei-gumi na bój, a tam oczekiwała ich policyjna zasadzka. Ocalałych wyławiał po jednym, cierpliwie i chytrze. W parę zaledwie miesięcy banda straciła dziewięć dziesiątych składu. Powiadano, że garbus ma wysoką protekcję, a szefostwo policji – niesłychana hańba! – siedzi u niego w kieszeni.
Tym sposobem Tanuki w wieku lat osiemnastu, sporo przed przepisanym terminem, z ucznia stał się pełnoprawnym członkiem Chorei-gumi. Tyle że wojowników w klanie zostało dziś ledwie pięciu: nowy oyabun Gondshi, Dankiti ze swym łańcuchem, Obake z nunczaku, człowiek-góra Ryu i on – Tanuki.
Dla kontroli całego ulicznego handlu – przymało, dla porachowania się z garbusem – w sam raz.
I oto Borsuk, omdlewając ze znużenia i napięcia, drugi dzień czekał, by przy drzwiach został tylko jeden strażnik. Dwóm – świetnie zdawał sobie sprawę – nie poradzi, a i jednemu tylko, jeżeli uda się doń podkraść z tyłu.
Fudo i Gundari odchodzili wielokrotnie: pospać, pojeść, odpocząć, ale posterunek zajmował natychmiast któryś z dyżurnych z sali gry. Tanuki siedział godzinę, dziesięć godzin, dwadzieścia, trzydzieści, a wciąż na darmo.
Wczoraj wieczór wyszedł na chwilę, zajrzał za węgieł, gdzie w starej szopie ukryli się pozostali. Wyjaśnił, skąd ta zwłoka.
Gondshi powiedział: „Idź i czekaj. Prędzej czy później przy drzwiach zostanie jeden”. Dał mu jeszcze dziesięć jenów – na przegrane.
Rano Tanuki wyszedł znowu. Kamraci, oczywista, też opadli z sił, lecz ich determinacja i wola zemsty nie osłabły. Gondshi dał Tanukiemu jeszcze pięć monet. Powiedział: „Więcej nie ma”.
Teraz miało się już pod wieczór, wejście do Rakuena ochraniane było nie mniej pilnie, a Borsukowi pozostał tylko jeden, ostatni jen.
Czyżby przyszło mu odejść, nie wypełniwszy zadania? Cóż za wstyd! Lepiej umrzeć! Skoczyć na oba straszydła i co ma być, niech będzie!
Semushi podrapał spoconą pierś, podobną do pękatej beczki, i wytknął Tanukiego palcem:
– Ej, mały, a ty co? Zapuściłeś korzenie? Siedzisz i siedzisz, a grasz mało. Graj albo spadaj. Masz pieniądze?
Borsuk przytaknął i wyciągnął złotą monetę.
– No, to stawiaj!
Przełknąwszy ślinę, Tanuki położył jena na lewo od kreski, gdzie stawiali na cetno. Pomyślał, przełożył na licho. Rozmyślił się, chciał zmienić, lecz było już za późno. Semushi podniósł dłoń.
Kości zagrzechotały w kubku. Czerwona upadła na dwójkę. Niebieska potoczyła się łukiem po tatami i ukazała trójkę.
Tanuki zagryzł wargi, żeby nie zawyć z rozpaczy. Nadchodził koniec życia, zmarnował je złośliwy sześcian. Kończyło się kiepsko i głupio.
Rzecz jasna, spróbuje pokonać strażników. Cichutko, zwiesiwszy głowę, podejdzie ku drzwiom. Najpierw palnie długorękiego Fudo – ten jest silniejszy i groźniejszy. Jeśli uda się trafić w punkt mine na podbródku i wybić szczękę, Fudo przejdzie chęć do bójki. Ale Gundari zaskoczyć się już nie da, a to znaczy, że Tanuki zginie na darmo. Nie zdoła otworzyć drzwi i wpuścić Gondshiego…
Borsuk popatrzył z zawiścią na palaczy. Pociągną sobie i wszystko im jedno. Leżeć by tak, patrząc z bezmyślnym uśmiechem w sufit, żeby z ust zwisała nitka śliny, a palce leniwie nagrzewały wonną białą kuleczkę…
Westchnął, podniósł się stanowczo.
Wtem Gundari otwarł wyciosane w drzwiach okienko. Spojrzał przez nie, spytał: „Kto tam?”.
Do sali weszła kolejno trójka. Pierwszy – ostrzyżony i ubrany po cudzoziemsku Japończyk. Krzywił się z obrzydzeniem, gdy macali go strażnicy, nie patrzył po kątach. Potem weszła biała kobieta, a może dziewucha – u nich nie poznać, ile mają lat: dwadzieścia czy czterdzieści. Obmierzła poczwara: nożyska i łapska wielkie, kłaki ohydnej żółtej barwy, nos jak wroni dziób. Tanuki widział ją tu już wczoraj.
Gundari obszukał żółtowłosą, a Fudo tymczasem rewidował trzeciego z przybyłych, niemłodego gaijina niebywałego wzrostu. Ów z ciekawością lustrował spelunkę: graczy, palaczy, niski szynkwas z czarkami i dzbankami. Gdyby nie wzrost, gaijin byłby podobny do człowieka: włosy normalne, czarne, na skroniach szacowna siwizna.
Lecz gdy dryblas podszedł bliżej, stało się jasne, że to też potwór. Ślepia miał nienaturalnej barwy, takiej jak wstrętna kość, co zgubiła nieszczęsnego Borsuka.
O nie, nie tyją;
To ona ciska tobą -
Kość do hazardu.
Niebieska kość kocha gaijina
W domu kapitana Błagolepowa źle się działo. I rzecz nawet nie w tym, że na stole leżał nieboszczyk w starym łatanym uniformie z miedzianymi piątakami w oczodołach. (Z Rosji je przywiózł specjalnie na tę okazję, czy co?) Wszystko w tym wysłużonym lokum przepajała woń biedy i stęchłego, mdlącego nieszczęścia.
Erast Pietrowicz oglądał z bólem ciemną izbę: podarte słomiane maty na podłodze, z mebli tylko ów niemalowany stół, dwa kulawe krzesła, krzywą szafę, etażerkę z jedną jedyną książką czy może albumem. Pod ikoną w kącie płonęła cieniutka świeczka, jakie na Rusi kosztują pięć sztuk grosik. Najżałośniej zaś było patrzeć na smętne próby przydania tej norze pozorów przytulności: haftowaną serwetkę z etażerki, sieroce firanki, abażur z grubego żółtego papieru.
Do tła pasowała też panna Sofia Diogenowna Błagolepow. Przemawiała cichutko, prawie szeptem. Siąkała pokraśniałym nosem, otulając się wyblakłą chustą, i wszystko wskazywało na to, że zamierza na serio i na długo tonąć we łzach.
By nie sprowokować wybuchu rozpaczy Fandorin demonstrował smutek, lecz i surowość, jak się godzi wicekonsulowi przy wypełnianiu obowiązków służbowych. Panny było mu szczerze żal, ale kobiecych łez radca tytularny bał się i nie lubił. Kondolencje, z braku doświadczenia, wypadły niezbyt stosownie.
– P-proszę przyjąć ze swojej strony, to jest mojej własnej, czyli w istocie ze strony państwa rosyjskiego, które tu reprezentuję… a raczej, oczywiście, nie ja, tylko pan k-konsul… – rozpoczął nieskładnie Erast Pietrowicz, w zdenerwowaniu jąkając się bardziej niż zwykle.
Słysząc o państwie, Sofia Diogenowna wybałuszyła w trwodze bladoniebieskie oczy, zagryzła skraj chustki. Fandorina zbiło to z tropu, i umilkł.
Na szczęście pomógł mu Shirota. Podobne misje nie były dlań bynajmniej nowiną.
– Pan Wsiewołod Doronin prosił o przekazanie pani swojego głębokiego ubolewania – rzekł sekretarz, kłaniając się ceremonialnie. – Pan wicekonsul podpisze niezbędne papiery, a także wręczy pani pieniężne subsydium.
„Dwie sieroty” – przemknął przez głowę radcy tytularnego głupi kalambur, najzupełniej nie na miejscu w tak smętnych okolicznościach. Spostrzegłszy się, Fandorin wręczył pannie pięć monet skarbowych i dwie prywatne od Doronina, do których, poczerwieniawszy z lekka, dorzucił garstkę własnych.