Выбрать главу

Manewr był prawidłowy. Sofia Diogenowna przestała chlipać, ułożyła meksykańskie srebro w słupek, szybko przeliczyła i także skłoniła się nisko, ukazując ciemię ze zwiniętym w obwarzanek warkoczem.

– Wielkie dzięki, że nie zostawił pan sieroty bez opieki.

Włosy miała gęste, o pięknym, złocistopszenicznym odcieniu. Mogłaby ta panna Błagolepow być całkiem niebrzydka, gdyby nie mączny odcień cery i przerażony wyraz ogłupiałych oczu.

Shirota dawał urzędnikowi jakieś znaki: złożył palce i wodził nimi w powietrzu. Aha, chodzi o pokwitowanie!

Erast Pietrowicz wzruszył ramionami, że niby niegrzecznie, za chwilę. Ale Japończyk sam podsunął kartkę i panna mozolnie podpisała się ołówkiem, stawiając kulfoniasty zawijas.

Shirota siadł przy stole, wydobył papier i przenośny kałamarz, gotów wypisywać akt zgonu.

– Z jakiej przyczyny i w jakich okolicznościach doszło do zejścia? – spytał rzeczowo.

Twarz Sofii Diogenowny rozpłynęła się z miejsca w płaczliwym grymasie.

– Papcio przyszedł rano, około siódmej. „Niedobrze mi – powiada – Sonieczko. Coś w piersiach dusi”.

– Rano? – zapytał Fandorin. – Bo co? Miał nocną pracę? Był nierad, że spytał: łzy chlusnęły strugą z oczu kobiety.

– Nie-e – rozbeczała się – w Rakuenie całą noc siedział. To taki lokal, coś jakby karczma. Tylko u nas w karczmach piją wódkę, a u nich ćmią zielsko. O północy poszłam tam błagać: „Tato, chodź do domu. Znów wszystko przepuścisz z dymem, a mieszkanie mamy niezapłacone i kończy się olej do lampy”. Nie ruszył się, przegnał mnie, omal nie pobił. A gdy przywlókł się z rana, w kieszeni nie miał już nic, pusto. Daję mu herbaty. Wypił szklankę, potem nagle patrzy na mnie i powiada tak cicho: „No i kropka, umieram, Soniu. Przebacz, córko”. I głową w stół. Zaczynam nim trząść, a on martwy. Patrzy w bok, usta otwarte…

Tu smętna opowieść urwała się, zagłuszona łkaniem.

– Okoliczności jasne – orzekł z powagą Shirota. – Piszemy: „Zgon przedwczesny z przyczyn naturalnych”?

Fandorin przytaknął, przeniósł wzrok z płaczącej panny na nieboszczyka. Co za los! Umrzeć na kraju świata przez wstrętne chińskie zielsko…

Sekretarz skrobał piórem po papierze, Sofia Diogenowna płakała, wicekonsul posępnie patrzył w sufit. Sufit był niezwykły, szalowany deskami, ściany także. Jakby trafić do pudła czy beczki.

Nie mając nic do roboty, Erast Pietrowicz podszedł, dotknął ręką szorstkiej powierzchni.

– Tatuś własnoręcznie obił – wyjaśniła przez nos panna Błagolepow. – Żeby było jak w kubryku. Kiedy pływał jako junga, statki były jeszcze całe z drewna. Aż tu raz jak nie popatrzy na ścianę, jak ręką nie machnie, jak nie wrzaśnie: „Imię – to los śmiertelnika, i nigdy się go nie pozbędziesz!

Jak cię nazwali, tak całe życie przeżyjesz. Com się naszarpał, z seminarium uciekłem na morze, po jakich tylko wodach nie pływałem, a jednak dożywam swoich dni niczym Diogenes – w beczce”.

I rozrzewniona wspomnieniem, zalała się jeszcze obfitszymi łzami. Radca tytularny, krzywiąc twarz w wyrazie współczucia, podał Sofii Diogenownie chusteczkę – jej własną można by już wyżymać.

– Dzięki, dobrodzieju – wybuchnęła, siąkając w cienki batyst. – Ale byłabym jeszcze bardziej, po wiek wieków wdzięczna, gdyby pomógł mi pan odzyskać moją własność.

– Jaką własność?

– Japończyk, któremu tato sprzedał kuter, nie do końca wypłacił pieniądze. Wszystkiego od razu mu nie dał, powiedział: „Na śmierć się zaćmisz”. Wyliczał należność partiami i miał dodać jeszcze siedemdziesiąt pięć jenów. Akurat! Papieru nie spisali, u Japończyków to nieprzyjęte, i mam stracha, że garbus nie odda, oszuka sierotę.

– Dlaczego garbus?

– Bo garbaty jest. Z przodu ma garb i z tyłu. Istne monstrum i zbój. Boję się go. Poszedłby pan ze mną, panie urzędniku, skoro jest pan dyplomatą naszej wielkiej ojczyzny. Co? Tak bym się za pana do Boga modliła!

– Konsulat nie zajmuje się odzyskiwaniem długów – szybko wtrącił Shirota. – To nie jest przyjęte.

– Mógłbym to zrobić w trybie prywatnym – zaproponował miłosierny wicekonsul. – Jak znaleźć tego człowieka?

– Tu niedaleko. Za rzeczką.

Panna od razu przestała płakać, patrząc na Fandorina z nadzieją.

– Rakuen ten lokal się nazywa, to po ichniemu „rajski ogród”. Tatuś na tamecznego gospodarza pracował. Jego nazywają Semushi, Garbus. Co tata zarobił na morzu, wszystko oddawał temu krwiopijcy, za zielsko.

Shirota nachmurzył się.

– Rakuen? Znam. Bardzo niedobry lokal. Tam bakuto (tacy bardzo źli ludzie) grają w kości, tam sprzedają chińskie opium. Prawda, wstyd-dodał tonem usprawiedliwienia – ale Japonia nic nie jest winna. To własne porządki wolnego portu Jokohama. Jednak dyplomacie pod żadnym pozorem pojawiać się w Rakuenie nie wypada. Mogłoby dojść do Incydentu.

Ostatniemu słowu towarzyszył szczególny nacisk. Sekretarz podniósł nawet palec. Erast Pietrowicz nie zamierzał popaść w Incydent już pierwszego dnia dyplomatycznej służby, ale czy można zostawić bezbronne dziewczę w nieszczęściu? A i palarnię opium zwiedzić ciekawie.

– Regulamin służby konsularnej zaleca pomoc rodakom w potrzebie – odparł surowo Fandorin.

Z regulaminem sekretarz nie śmiał się spierać. Westchnął i umilkł.

* * *

Do spelunki wybrali się pieszo. Erast Pietrowicz, który pryncypialnie odmówił jazdy rikszą z konsulatu do panny Błagolepow, nie poddał się i teraz.

Wszystko w tubylczej dzielnicy wydawało się młodemu człowiekowi osobliwe. I wątłe, byle jak sklecone chałupki, i papierowe lampiony na słupach, i obce zapachy. Japończycy zdali się urzędnikowi nadzwyczaj brzydcy. Niskiego wzrostu, szczupli, o grubych rysach. Chodzili jakby zatroskani, wcisnąwszy głowę w ramiona. Szczególnie rozczarowały go kobiety Zamiast bajecznie jaskrawych kimon, jakie widywał na obrazkach, Japonki nosiły jakieś wyblakłe, bezkształtne szmaty. Drobno dreptały na srodze krzywych nogach, a ponadto miały zupełnie czarne zęby. Erast Pietrowicz uczynił to hiobowe odkrycie, widząc dwie plotkujące na ulicy kumoszki. Co chwila kłaniały się jedna drugiej, uśmiechnięte szeroko i podobne do dwóch malutkich, czarnozębych wiedźm.

A jednak wszystko to radcy tytularnemu podobało się dużo bardziej niż solidny Bund. Oto prawdziwa Japonia! Może niezbyt malownicza, ale ma też zalety, jął podsumowywać pierwsze wrażenia Erast Pietrowicz. Mimo ubóstwa wszędzie czystość. To raz. Ludzie prości nadzwyczaj uprzejmi, a przy tym bez śladu służalstwa. To dwa. Trzeciego argumentu na rzecz Japonii Fandorin na razie nie znalazł i odłożył dalsze wnioski na przyszłość.

– Za Mostem Wierzbowym zaczyna się Sprośna Dzielnica – wskazał Shirota na łukowaty, drewniany most. – Herbaciarnie, piwiarnie dla żeglarzy. Tam właśnie jest Rakuen. O, widzi pan? Naprzeciw słupa z głową.

Wszedłszy na most, Erast Pietrowicz spojrzał we wskazaną stronę i zamarł. Na wysokim słupie tkwiła kobieca głowa o starannie ułożonej fryzurze. Młody człowiek chciał się jak najszybciej odwrócić, ale na moment zatrzymał wzrok, a potem nie mógł go już oderwać. Martwe oblicze było przerażająco, cudownie piękne.

– To kobieta imieniem O-Kiku – objaśnił sekretarz. – Była najlepszą kurtyzaną w zakładzie Chryzantema – o, tym tam, z czerwonymi lampionami u wejścia. O-Kiku zakochała się w jednym z klientów, aktorze kabuki, a gdy ów ochłódł w uczuciach, otruła go trutką na szczury. Sama też się truła, ale zwróciła truciznę i ta nie podziałała. Zbrodniarce przepłukano żołądek, po czym ucięto głowę. Przed egzekucją stworzyła przepiękne hokku, trójwiersz. Zaraz przetłumaczę…