Na twarzy majora zastygł wyraz tępego uporu.
– Otrzymałem jasną instrukcję: żadnych rozmów między przeciwnikami. Czy zechce pan wybrać szpadę?
– Hej, Ruskin, co tak długo? – w rozdrażnieniu krzyknął Bullcox.
– Dowiedziałem się, że pański przyjaciel złamał niedawno prawą rękę – pośpiesznie powiedział sekundantowi Fandorin, zaczynając się denerwować. – Jeśli to prawda, to pojedynek na szpady nie może się odbyć, toteż, ma się rozumieć, postanowiłem…
– Bzdura – przerwał pogardliwie Anglik. – Żadnej ręki Algernon nie łamał. Ten numer nie przejdzie. Mówiono mi, że wśród Rosjan jest mało dżentelmenów, lecz wszystko ma swoje granice!
– Po Bullcoksie zajmę się panem – obiecał radca tytularny. – Wepchnę panu te słowa na powrót w pańską żeliwną cz-czaszkę.
Niechlubny brak opanowania, jaki okazał Fandorin, tłumaczyła bez reszty irytacja na siebie. Erastowi Pietrowiczowi zaczynało świtać, że jego plan spali na panewce. Dość było spojrzeć na Tsurumakiego – nie skrywał tryumfalnego uśmiechu. Domyślił się „planu” i jest oczywiście pewien, że nabił Rosjanina w butelkę.
Pozostawała jeszcze jedna nadzieja: powiedzieć wszystko Bullcoksowi, gdy staną twarzą w twarz.
Wicekonsul, nie patrząc, wyciągnął jedną ze szpad za obciągniętą skórą rękojeść.
Rzucił na ziemię płaszcz, pozostając w samej koszuli.
Major dobył szabli.
– Proszę na metę, złączyć klingi. Zaczniecie po moim uderzeniu. Warunki mówią, że walka trwa, póki jeden z przeciwników zdolny jest utrzymać broń. Go!
Dźwięcznie stuknął szablą w skrzyżowane szpady i odskoczył w bok.
– Muszę panu coś przekazać – szybko i niegłośno, by nie wciągać w to sekundanta, zaczął Fandorin.
– Ha! – sapnął miast odpowiedzi czcigodny i obruszył na przeciwnika całą kaskadę wściekłych ciosów.
Ledwo nadążając z paradami, wicekonsul był zmuszony się cofnąć.
Z góry dobiegły okrzyki, szum oklasków, głos kobiecy krzyknął: „Brawo!”.
– A stójże pan, do diabła! Jeszcze zdążymy powalczyć! Padliśmy obaj ofiarą intrygi politycznej…
– Zaszlachtuję! Zaszlachtuję! Tylko nie od razu. Najpierw oskopię jak barana – zachrypiał Bullcox i ześliznął się ostrzem po klindze Fandorina, mierząc jakby wprost w pachwinę.
Erast Pietrowicz wywinął się cudem, padł, skoczył na nogi, znów zajął postawę obronną.
– Ty idioto! – syknął. – Idzie o honor Anglii!
Ale spojrzał w nalane krwią oczy czcigodnego i pojął nagle, że ten go po prostu nie słyszy, że nic go nie obchodzi ani honor Anglii, ani kwestie państwowej wagi. Jaki Ōkubo, jakie intrygi? Był to stary jak świat bój samców o samicę, zacieklejszy i ważniejszy od wszystkiego świecie. Mądry Don wiedział to od początku. Pojmował, że nie ma siły zdolnej stłumić żądzę krwi, jaka ogarnia porzuconego kochanka.
I radcy tytularnemu zrobiło się straszno.
Z tego, jak Bullcox atakował, jak pewnie odpierał nieśmiałe kontrwypady byłego czempiona gubernialnego gimnazjum, było w pełni jasne, że wynik pojedynku jest przesądzony. Anglik mógł zabić przeciwnika już nieraz, na drodze stał mu tylko upór, z jakim postanowił zrealizować swą pogróżkę: wszystkie ataki przypuszczał wyłącznie w okolicę Fandorinowskich bioder. Po części ułatwiało to słabszemu przeciwnikowi zadanie – dość było skupić się na obronie jednej części ciała, lecz opór nie mógł trwać długo. Nienawykły do szermierki przegub zdrętwiał, parować ciosy stawało się coraz trudniej.
Nierzadko Erast Pietrowicz, tracąc równowagę, padał i Bullcox czekał, aż wstanie. Dwukrotnie przyszło odbić puszczony sztych gołą lewą ręką, raz ostrze przedarło się przez paradę i przeszyło biodro – Fandorin ledwie się uchylił.
Koszula była czarna od błota i zielona od trawy, na rękawie rozpływały się purpurowe plamy, po udzie też ściekała krew.
Z desperacji tytularny radca wpadł na rozpaczliwą myśclass="underline" skoro wszystko przepadło, czyby nie podbiec do Dona i nie przebić mu na wylot tłustego brzucha?
Prób doprowadzenia Bullcoksa do rozsądku wicekonsul zaniechał. Szkoda mu było oddechu. Patrzył tylko w jeden punkt – na myszkującą klingę wroga. Kontratakować nie próbował: byleby odbić stal stalą, a jeśli się nie uda – ręką.
Czuło się, że Anglik rankami nie biega naokoło placyku krykietowego, nie rozciąga ekspandera i nie dźwiga ciężkiej sztangi. Mimo całej zręczności i sztuki Bullcox zaczynał się męczyć, purpurowa twarz spływała mu strugami potu, zlepiły się ogniste kudły, ruchy stawały się coraz oszczędniejsze.
Naraz zatrzymał się, niearystokratycznie wytarł czoło rękawem i wycedził:
– Dobra, niech cię diabli, umrzyj mężczyzną.
Po czym nastąpił piekielny szturm, który zagnał Erasta Pietrowicza w róg polanki, pod same krzewy. Serię wypadów zakończył mocny cios z ramienia. Fandorin i tym razem zdążył uskoczyć, lecz w tym właśnie krył się zamysł napastnika – obcas wicekonsula pośliznął się na korzeniu. Upadł na wznak. Publika z góry jęknęła, uznawszy, że tym razem czcigodny nie da się już przeciwnikowi podnieść – spektakl zbliżał się do końca.
Bullcox przydepnął prawą rękę Fandorina, wzniósł ostrze, by przygwoździć Rosjanina do ziemi i nagle jakby się zamyślił, a nawet rozmarzył: oczy na wpół skryły się za powiekami, usta zaś, na odwrót, nieco się otwarły. Z tym dziwnym wyrazem twarzy czcigodny sekundę czy dwie chwiał się w przód i wstecz, po czym sflaczał i runął wprost na łapiącego oddech Erasta Pietrowicza.
Z trawy, migocząc tęczowymi skrzydełkami, wzleciała przestraszona ważka.
Takie są właśnie.
Jak aniołów i elfów.
Skrzydełka ważki.
Błękitna gwiazda
Jakże zmieniło się wszystko w porównaniu z ubiegłą nocą! Świat nie przestał być niebezpieczny. Przeciwnie, stał się jeszcze bardziej zaskakujący i drapieżny. Skądś, z mroku – Fandorin świetnie to wiedział – bez przerwy śledził go badawczy wzrok człowieka o lodowatej krwi węża. Lecz mimo wszystko życie było piękne.
Erast Pietrowicz siedział w ciemności, nacisnąwszy na oczy daszek mundurowej czapki, i czekał na umówiony znak. Ognik cygara żarzył się w ciemności, z pewnością widoczny z każdego z sąsiednich dachów.
Ciało, serce i rozum radcy tytularnego ogarniała błogość.
Ciało – bo przeszła Fandorinowi migrena, przestały dolegać otarcia i rany. Gdy zlanego krwią pojedynkowicza przywieziono do domu, pierwsza na spotkanie wybiegła O-Yumi. Nie pozwoliła Doroninowi wezwać doktora, sama zajęła się rannym. Namaściła czymś wonnym jego rany na ręce i biodrze – i krwotok momentalnie ustał. Potem dała Erastowi Pietrowiczowi do wypicia napar z trawy, i z czaszki radcy tytularnego jakby spadła stalowa obręcz. Fandorin potrząsnął głową, zamrugał oczyma, nawet poklepał się dłonią w ciemię, lecz nudności, ból i zawroty głowy ustały. Co więcej, znikło gdzieś zmęczenie, mięśnie dźwięczną siłą napełniła energia – tylko znów chwytać szpadę i zobaczy się jeszcze, kto kogo. W ciągu dnia nowo nabyta cudowna lekkość wszystkich członków nie osłabła, może nawet okrzepła. I to w samą porę. Zapowiadała się bowiem wielce burzliwa noc.
Serce pogrążało się w błogości, bo za ścianą spała O-Yumi. A w końcu, czy to nie najważniejsze?
Rozum opływał błogością, bo Erast Pietrowicz znów miał plan, tym razem prawdziwy, znakomicie obmyślony i przygotowany – nie jak ów bękarci twór zbolałego mózgu, który omalże kosztował go życie. To wprost cud, że ocalał!
Kiedy zwycięski Bullcox runął na pokonanego przeciwnika, nikt z widzów nie pojął, co właściwie zaszło, a już najmniej ze wszystkich – gotujący się na śmierć Fandorin. Zepchnął z siebie ciężkie ciało Anglika, uniósł się i otarł czoło (po którym ściekał chłodny pot) ręką (po której ściekała gorąca krew). Czcigodny leżał rozciągnięty z wykręconą dłonią, ściskającą wciąż rękojeść szpady.