Ku leżącym biegli już lekarz i sekundanci.
– Ciężko ranni? – krzyknął doktor Stein, przykucając. Nie doczekawszy się odpowiedzi, szybko obmacał wicekonsula. Na rany machnął ręką („może poczekać”) i zajął się Bullcoksem. Zmacał puls, uniósł powiekę, gwizdnął:
– Apopleksja. Jakże można tak skakać i miotać się przy takim ciśnieniu! Mister Tsurumaki, ma pan najobszerniejszą karetę. Czy odwiezie go pan do domu? Pojadę z panem.
– Oczywiście, odwiozę, po sąsiedzku – zatroszczył się Don i unikając wzroku Fandorina, wziął czcigodnego pod pachy.
Erasta Pietrowicza dostarczył do konsulatu major Ruskin, bladością nieustępujący wicekonsulowi. Był uprzedzająco troskliwy, wypowiedział mnóstwo przeprosin za opryskliwość wynikłą z nieporozumienia – niewątpliwie obawiał się serio o losy swojej „żeliwnej czaszki”. Ale radca tytularny ani myślał o majorze. Młodym człowiekiem targał dreszcz – nie ulgi i nie rozstroju nerwów. Fandorin był wstrząśnięty jawną interwencją Fatum, które znów, już nie po raz pierwszy, ratowało go, przychodząc na pomoc w rozpaczliwej, beznadziejnej sytuacji. Tegoż było trzeba – żeby udar trafił Bullcoksa właśnie w chwili, gdy zwyciężonemu zostawała nie więcej niż sekunda życia! Z pewnością sceptycy znajdą na to racjonalne wyjaśnienie – powiedzą, że przedsmak zemsty przyprawił Anglika, i bez tego zasapanego, o uderzenie krwi do głowy, przez co w mózgu pękło mu naczynko. Ale sam Erast Pietrowicz wiedział: znów ochroniła go szczęśliwa gwiazda, Przeznaczenie we własnej osobie. Lecz w jakim celu? I jak długo to jeszcze potrwa?
U łoża okrwawionego cierpiętnika zebrali się wszyscy lokatorzy konsulatu: i całkiem pożółkły z niepokoju Wsiewołod Witaljewicz, i Obayashi-san, i zagryzający wargi Shirota, i pochlipująca Sofia Diogenowna, i nawet służąca Natsuko, która zresztą o wiele częściej gapiła się na Masę. Obraz był poruszający, nawet wzruszający, do czego niemało przyczyniała się panna Błagolepow, która wzywała, by natychmiast, „póki nie jest za późno”, posłać na fregatę „Namiestnik” po kapłana. Ale O-Yumi przeprowadziła swe cudotwórcze zabiegi i rzekomy umierający cudownie ożył. Siadł na łóżku, potem wstał i przeszedł się po pokoju. Wreszcie oznajmił, że – do diabła ciężkiego! – jest okropnie głodny.
Tu wyjaśniło się, że nikt w konsulacie nie jadł jeszcze śniadania. Wszyscy, wiedząc o pojedynku, niepokoili się o Erasta Pietrowicza tak, że ani kęs nie przeszedłby im przez gardła. Na łapu – capu nakryto stół wprost w gabinecie Doronina w celu poufnej, strategicznej rozmowy.
Pomówiono trochę o pojedynku, a potem przerzucono się na Dona Tsurumakiego. Przebudzony rozsądek radcy tytularnego żądał rehabilitacji. Plan wyłonił się momentalnie w trakcie rostbefu i jaj sadzonych.
– On jest pewien, że leżę plackiem i nieprędko wstanę, więc mało prawdopodobne, by oczekiwał mej wizyty. To raz – mówił Fandorin, operując widelcem. – Żadnej ochrony w willi nie ma, wielokrotnie mówił, że się nikogo nie boi.
To dwa. Zachowałem klucz od furtki. To trzy. Wnioski: dziś w nocy złożę mu wizytę a Vanglaise, czyli bez zaproszenia.
– Cel? – zmrużył oczy Doronin.
– Odbędziemy a little friendly chat * – myślę, że mamy z Donem o czym pogadać.
Konsul pokiwał głową.
– Spodziewa się pan go nastraszyć? Już pan miał okazję się przekonać, że japoński akunin nie lęka się śmierci. A przecież go pan nie zabije.
Erast Pietrowicz wytarł wargi serwetką, łyknął czerwonego wina, wziął ćwiartkę filipińskiego ananasa. Od dawna, bardzo dawna nie jadł z takim apetytem.
– A czemuż miałbym go straszyć? On nie dziewica, a ja nie duch. Nie, panowie. Wszystko odbędzie się całkiem inaczej. Shirota, czy mogę liczyć na pańską pomoc?
Sekretarz przytaknął gestem, nie spuszczając z wicekonsula oczu.
– Świetnie. Proszę bez obaw, nie będzie pan musiał robić nic wbrew prawu. Do domu zakradnę się z Masą. Pańskie zadanie – to pod wieczór zaczaić się na wzgórzu, które wznosi się ponad posiadłością. To świetny punkt do obserwacji, na dodatek niewidoczny z dołu. Ledwie w domu pogasną światła, da pan sygnał. Znajdzie się u nas kolorowy lampion?
– Tak, zostały z Nowego Roku. Są zielone, czerwone, błękitne.
– Niech będzie błękitny. Mignie pan trzykrotnie, parę razy z rzędu. Masa będzie czekać na sygnał na ganku.
– Tylko tyle? – rozczarował się Shirota. – Po prostu dać znak, gdy w domu zgasną światła?
– Nic więcej. Światła tam gasną, kiedy odchodzi służba, resztę biorę na siebie.
Wsiewołod Witaljewicz nie wytrzymał:
– Ależ pan kocha tajemnice! No dobrze, dostaniecie się do domu i co dalej?
Erast Pietrowicz uśmiechnął się.
– Don ma sekretny sejf. To raz. Wiem, gdzie go szukać – za półkami w bibliotece. To dwa. A do tego wiem jeszcze, gdzie znaleźć klucz do sejfu – na szyi Dona. To trzy. Ani myślę Tsurumakiego straszyć, po prostu poproszę go o klucz i zajrzę do sejfu, a Masa przez ten czas potrzyma gościnnego gospodarza pod lufą.
– A wie pan, co ma w tym sejfie? – zapytał Doronin.
– Nie, ale się domyślam. Tsurumaki powiedział kiedyś, że trzyma tam złote sztaby. Zełgał, jestem pewien. Nie, ma tam coś o wiele cenniejszego od złota. Choćby pewien schemat z wężykowymi znaczkami, a może znajdą się jeszcze ciekawsze dokumenty…
Nagle konsul zachował się dziwnie: ściągnął z nosa niebieskie okulary, zamrugał w ostrym świetle. Jego usta zaczęły żyć jakimś własnym życiem – jęły drgać, krzywić się, w cienką wargę wpiły się zęby.
– Jeśli nawet pan coś ważnego tam znajdzie, i tak nie zdoła odczytać – powiedział głucho Wsiewołod Witaljewicz. – Nie zna pan przecież japońskiego, a i ze służącego nie będzie wiele pożytku. Wie pan co… – zaciął się, ale nie dłużej niż na sekundę, po czym kontynuował już na wskroś pewnym głosem. – Wie pan co, pójdę z panem. Dla dobra sprawy. Dojadło mi już być widzem. Rola męcząca i wstydliwa.
Erast Pietrowicz wiedział: jeśli ujawni teraz choćby cień zdziwienia, ciężko konsula urazi, odpowiedział więc nie zaraz, lecz jakby przemyślawszy kwestię pod kątem celowości.
– Dla dobra sprawy byłoby lepiej, gdyby został pan tutaj. Jeśli moja wycieczka zakończy się kiepsko, orzekną: szczeniak, pojedynkowicz, awanturnik. Kapitan-lejtnant i tak już postawił na mnie krzyżyk. Co innego pan – filar jokohamskiej społeczności, konsul Cesarstwa Rosyjskiego.
Brwi Wsiewołoda Witaljewicza wygięły się jak wściekłe pijawki, lecz tu do rozmowy wmieszał się Shirota.
– Ja pójdę – powiedział szybko. – Czemu nie? Dam znak, a potem miałbym niby tak siedzieć na wzgórzu? Dość głupio.
– Jeśli w kabałę wpakują się mój zastępca i sekretarz, przepadłem tak czy siak – zakipiał Doronin. – Więc już lepiej ja sam…
Ale Shirota przejawił brak szacunku – przerwał zwierzchnikowi.
– Ja się nie liczę. Po pierwsze, jestem tubylczym pracownikiem najemnym. – Uśmiechnął się krzywo. – A po wtóre, zaraz napiszę prośbę o dymisję z wczorajszą datą. W podaniu wyłożę, że nie chcę już dłużej służyć Rosji, bo rozczarowałem się do jej polityki wobec Japonii, albo coś w tym rodzaju. W ten sposób jeśli my z panem Fandorinem wpakujemy się, jak pan to nazwał, w kabałę, będzie to przestępcza zmowa niedowarzonego awanturnika (proszę wybaczyć, Eraście Pietrowiczu, ale sam się pan tak nazwał) z głupawym tubylcem, już zwolnionym z rosyjskiej służby. Nic ponadto.