Powiedziane to było rzeczowo, lecz z żarliwym naleganiem, i zakończyło dyskusję. Przystąpiono do rozważania szczegółów.
Wróciwszy do siebie, Erast Pietrowicz zobaczył, że O-Yumi leży w łóżku ledwie żywa. Twarz miała bez kropli krwi, oczy wpadnięte, stopy owiązane szmatkami.
– Co ci jest? – zawołał w trwodze. – Zachorowałaś?
Uśmiechnęła się słabo.
– Nie. Po prostu jestem bardzo, bardzo zmęczona. Ale to nic. Przejdzie.
– A co z twoimi nogami?
– Zdarłam.
Padł na kolana, wziął ją za rękę, wyszeptał:
– Powiedz mi prawdę, gdzie byłaś zeszłej nocy? Gdzie wybrałaś się dziś? Co się z tobą dzieje? Prawdę, na Boga, prawdę!
O-Yumi spojrzała na niego z miłością.
– Dobrze. Powiem ci prawdę – całą, jaką mogę. A ty obiecaj mi dwie rzeczy: że więcej o nic już nie zapytasz i że też powiesz prawdę.
– Obiecuję. Ale ty pierwsza. Gdzie byłaś?
– W górach. Trawa maso rośnie tylko w jednym miejscu, na południowym stoku góry Tanzawa, a to o piętnaście ri stąd. Musiałam wybrać się tam dwa razy, bo napar trzeba sporządzać dwukrotnie, musi być najzupełniej świeży. To cała moja historia. Teraz mów ty. Widzę, że coś planujesz, a ja się boję, mam złe przeczucia.
Piętnaście ri – to w sumie niemal sześćdziesiąt wiorst, podliczył Fandorin. Wierzyć się nie chce, że ona jeszcze żyje!
– Przegalopować przez noc trzydzieści ri! – zakrzyknął. – Musiałaś niemal na śmierć zagnać konia!
Jego słowa nie wiedzieć czemu ją rozweseliły. O-Yumi wybuchnęła cichym śmiechem.
– Koniec. Żadnych pytań więcej, obiecałeś. Teraz ty opowiadaj.
I opowiedział. O pojedynku. O tym, jak Bullcoksowi ze złości trzasnęła żyła w mózgu, o Donie Tsurumakim i o nadchodzącej operacji.
Twarz O-Yumi robiła się coraz bardziej wzburzona, coraz smutniejsza.
– Jaka szkoda… – wyszeptała wreszcie, dosłuchawszy.
– Myślisz o swoim Algiem – oburzył się natychmiast Fandorin. – No to jedź do niego, napój go swoim wywarem.
– Nie, nie o nim. Żal mi Algiego, ale jednego z was musiało spotkać coś złego, i lepiej, że jego niż ciebie – powiedziała w roztargnieniu. – Szkoda kryje się w tym, coś ty zamyślił. Nie powinieneś nigdzie chodzić nocą, to się dobrze nie skończy. Widzę to z cienia na twojej skroni. – Sięgnęła ku jego głowie, a kiedy Erast Pietrowicz uśmiechnął się, zakrzyknęła z rozpaczą: – Ty nie wierzysz w ninsō!
Spierali się jeszcze długo, ale Fandorin był niewzruszony i w końcu bezsilna O-Yumi zasnęła. Wyszedł, bojąc się niebacznym ruchem czy skrzypnięciem krzesła zakłócić jej sen.
Reszta dnia upłynęła na przygotowaniach. Z sypialni nie dochodził żaden dźwięk – O-Yumi mocno spała.
A późno wieczorem, kiedy Masa siedział już na ganku, patrząc w stronę ciemnych wzgórz nad Bluffem, Erasta Pietrowicza oczekiwał wstrząs.
Po raz kolejny przechodząc obok sypialni, przyłożył ucho do drzwi; tym razem usłyszał lekki szelest. Ostrożnie nacisnął klamkę.
O-Yumi wciąż jeszcze spała. Z łóżka dochodził jej cichy, miarowy oddech.
Stąpając na palcach, podszedł do okna, by je przymknąć – z zewnątrz ciągnęło chłodem. Popatrzył na szarą sylwetę przeciwległego domu i naraz zamarł.
Tam koło dymnika coś się ruszyło. Kot? Coś jakby za duży.
Serce zabiło mu jak szalone, lecz Fandorin nie zdradził, że cokolwiek go niepokoi. Przeciwnie: przeciągnął się leniwie, zamknął okno na wszystkie zasuwki, powoli odszedł.
Na korytarzu zaczął biec.
To dach Club Hotelu – uświadomił sobie. – Można się tam wdrapać z tyłu po schodach pożarowych.
Skoczywszy, przebiegł wzdłuż ogrodzenia do sąsiedniego budynku. W minutę potem był już na górze. Kolano wsparł o mokrą od deszczu dachówkę, wyciągnął z kabury gerstala.
Gdzieś blisko, na przeciwległej połaci dachu, zaszurały lekkie kroki.
Nie kryjąc się już, Fandorin skoczył naprzód, myśląc tylko, by się nie pośliznąć.
Dosięgnął kalenicy, wyjrzał w sam raz, żeby zobaczyć na krawędzi czarną postać w obcisłym czarnym stroju. Znów niewidzialny człowiek!
Radca tytularny wyciągnął rękę, lecz strzelić nie zdążył. Ninja zeskoczył zgrabnie.
Rozstawiając jak najszerzej nogi, Erast Pietrowicz zjechał głową w dół po dachówce, chwycił za rynnę, wychylił się.
Gdzie ninja?
Rozbił się na śmierć, czy jeszcze się rusza?
Lecz choć Fandorin usilnie się wpatrywał, nikogo się w dole nie dopatrzył. Niewidka zniknął.
– Omae ikanai. Hitori iku * - rzekł słudze Fandorin, wróciwszy do konsulatu. – O-Yumi-san mamoru. Wakaru? *
I Masa zrozumiał. Nie odrywając oczu od wzgórza, gdzie prędzej czy później winien był mignąć błękitny ognik, przytaknął. Udał się, co tu kryć, Erastowi Pietrowiczowi służący!
Jeszcze godzinę, może półtorej, radca tytularny siedział przy oknie w mundurowej czapce, palił cygara i, jak już powiedziano, wczuwał się w błogość ciała, serca i rozumu.
Śledzą? Niech sobie śledzą. Hasło dzisiejszej nocy to inicjatywa i tempo.
Przy czwartym cygarze Fandorina do pokoju zajrzał Masa. Już czas.
Zostawiwszy służącemu prostą instrukcję, Erast Pietrowicz wyszedł na ganek.
Tak, sygnał. Nad Bluffem (rzekłbyś, na samym skraju nieba) kilkakrotnie błysnęła i zgasła maleńka błękitna gwiazda.
Spróbuj wypatrzyć
Śród błękitnego nieba
Błękitną gwiazdę.
Wrzoścowa fajka
Schwycił wcześniej przygotowany welocyped, sprowadził go z ganku, biegiem przeciągnął przez dróżkę. Za bramą wskoczył na siodełko, naparł na pedały. Spróbujcie teraz śledzić!
Dla zbicia z tropu ewentualnych szpicli skręcił nie w prawo, w stronę Bluffu, lecz w lewo. Mknął pełnym gazem, coraz to popatrując w lusterko, ale z tyłu, na oświetlonym bulwarze, nie poruszył się żaden czarny cień. Być może najprostszy chwyt wypalił. Wiadomo: najskuteczniejsze są proste pomysły.
Pomysł w istocie był z gatunku dziecinnych. U okna zamiast wicekonsula siedział teraz w czapce, z cygarem w zębach, Masa. Jak dobrze pójdzie, nieprędko zauważą podmianę.
Nie zwalniając dla pewności tempa, Erast Pietrowicz zatoczył wokół Settlementu obszerny łuk i wjechał do Bluffu z drugiej strony, przez rzekę Okagawa.
Kauczukowe opony rozbryzgiwały z tryumfalnym sykiem kałuże, spod kół leciały radośnie pobłyskujące w świetle latarni bryzgi. Fandorin czuł się jastrzębiem lecącym nad nocnymi ulicami. Widzi cel, zmierza doń i nic nie zdoła mu już przeszkodzić w niechybnym ataku. Pilnuj się, akuninie!
Shirota oczekiwał w umówionym miejscu, na rogu zaułka.
– Patrzyłem w lornetkę – zaraportował sekretarz. – Światło zgasło trzydzieści pięć minut temu. Wszędzie poza jednym oknem na drugim piętrze. Służący wyszli do domu stojącego w głębi ogrodu. Piętnaście minut temu tam także zgasło ostatnie okno. Wtedy zszedłem ze wzgórza.
– Patrzył pan na taras? Mówiłem, że on lubi wpatrywać się w gwiazdy.
– Jakież dziś gwiazdy? Deszcz pada.
Fandorinowi spodobało się zachowanie sekretarza. Spokojny, rzeczowy, wyzbyty wszelkich emocji. Bardzo możliwe, że prawdziwym powołaniem Kandzi Shiroty nie było wycieranie łokci o kancelaryjne sukno, lecz zajęcia wymagające zimnej krwi i zamiłowania do ryzyka.