Shirota zamknął oczy, skupił się i śpiewnie zadeklamował:
Nocą huragan,
O wschodzie słońca cisza:
Oto sen kwiatka.
I objaśnił:
– „Kwiatek” – to ona sama, bo kiku znaczy chryzantema. „Huragan” – to jej namiętność, „cisza” – to oczekująca ją kaźń, a „sen” – to życie ludzkie. Sędzia nakazał zatknąć jej głowę u wejścia do herbaciarni na cały tydzień jako przestrogę dla innych kurtyzan i karę dla gospodyni. Mało któremu z klientów taka reklama przypadnie do gustu.
Fandorin był pod wrażeniem i opowiedzianej historii, i japońskiego wymiaru sprawiedliwości, a przede wszystkim zadziwiającego wiersza. Sofia Diogenowna jednak pozostała obojętna. Przeżegnała się tylko, bez zbytniej trwogi, na widok uciętej głowy. Widać przez lata życia w Japonii nawykła do osobliwości tutejszej jurysdykcji. Dużo bardziej przykuwał jej uwagę groźny lokal Rakuen – na solidne dębowe drzwi spoglądała rozszerzonymi ze strachu oczyma.
– Proszę się nie obawiać, łaskawa pani – uspokoił ją Erast Pietrowicz i chciał wejść, lecz wysunął się naprzód Shirota.
– Nie, nie – oznajmił Japończyk zdecydowanie. – To mój obowiązek.
Zapukał i wkroczył do ciemnego przejścia, które Fandorin nazwał w duchu „przedsionkiem łaźni”. Drzwi zatrzasnęły się niezwłocznie, zapewne pod działaniem niewidocznej sprężyny.
– Taki u nich porządek, po jednemu wpuszczają – objaśniła panna Błagolepow.
Drzwi otwarły się znowu, jakby same przez się, i Fandorin przepuścił damę przodem. Sofia Diogenowna wyszeptała „merci panu” i znikła w przedsionku.
Wreszcie nastała kolej radcy tytularnego.
Z pięć sekund stał w kompletnym mroku, potem otwarły się przed nim kolejne drzwi, zza których dobiegła woń potu, tytoniu i jeszcze jakiś dziwny słodkawy aromat. „Opium” – domyślił się, pociągając nosem, Erast Pietrowicz.
Niewysoki krępy zuch (sroga gęba, na czole przepaska z jakimiś gryzmołami) zaczął klepać urzędnika po bokach, gmerać mu pod pachami. Drugi, kubek w kubek podobny, obszukiwał bez ceremonii Sofię Diogenownę. Fandorin zalał się rumieńcem, gotów natychmiast położyć kres niesłychanemu grubiaństwu, lecz Błagolepow rzekła szybko:
– To nic, nawykłam. Inaczej się tu nie da, za dużo złych ludzi przychodzi. – I dodała po japońsku coś, sądząc z tonu, uspokajającego.
Shirotę już przepuszczono – stał z boku niczym posąg dezaprobaty.
Urzędnika zaś ciekawiło wszystko.
Na pierwszy rzut oka japońska jaskinia gry nader przypominała najniższej kategorii knajpę z Chitrowki – z tych, gdzie zbierają się złodzieje i bandyci. Tyle że na Chitrowce dużo brudniej i podłoga cała zapluta, tu zaś, nim się wstąpiło na zasłaną matami przestrzeń, należało zdjąć obuwie.
Sofia Diogenowna okropnie się speszyła i Fandorin nie od razu pojął przyczynę. Dopiero potem dostrzegł, że biedne dziewczę nie ma pończoch, i taktownie odwrócił wzrok.
– No, który tu pani dłużnik? – spytał energicznie, obrzucając spojrzeniem izbę.
Wzrok szybko nawykał do skąpego oświetlenia. W najdalszym kącie na siennikach leżały i siedziały jakieś nieruchome postacie. Nie, jedna się poruszyła: wynędzniały Chińczyk z długim warkoczem rozdmuchał knot stojącej obok, osobliwej lampy; obrócił igiełką malutką białą kulkę, podgrzewaną na ogniu, włożył ją w miseczkę długiej fajki, po czym się zaciągnął. Kilka chwil kiwał głową, opadł na wałek i zaciągnął się znowu.
Pośrodku izby, przy stole o niziutkich nóżkach, siedziało z pół tuzina graczy. Paru innych nie grało, lecz patrzyło – jota w jotę jak w jakimś Junaku czy Półsztofie.
Gospodarza Fandorin rozpoznał bez podpowiedzi. Półnagi mężczyzna o niesamowicie rozdętej górnej części tułowia potrząsał jakimś kubkiem, po czym wyrzucił na stół dwa sześciany. No jasne – rżną w kości. Zadziwiające było, że wynik gry nie wzbudził w siedzących żadnych emocji. U nas wygrywający bluznęliby radosnymi wyzwiskami, a przegrywający – też wyzwiskami, tylko wściekłymi. Ci zaś milczkiem podzielili pieniądze, których większość dostała się garbusowi, i pociągnęli z czarek jakąś mętnawą ciecz.
Korzystając z przerwy, Sofia Diogenowna podeszła do gospodarza i kłaniając się uniżenie, zaczęła go o coś prosić. Garbus słuchał nachmurzony. Raz tylko wyrzucił z siebie przeciągłe: „He-e-e!”, jakby go coś zdziwiło (Erast Pietrowicz domyślił się, że to reakcja na wieść o śmierci kapitana). Dosłuchawszy, pokręcił głową, burknął: Nani – o itterunda!, i jeszcze parę krótkich, warkliwych zdań.
Błagolepowa cicho zapłakała.
– Co? Odmawia? – spytał Fandorin, pociągnąwszy pannę za rękaw.
Potwierdziła gestem.
– Ten człowiek mówi, że rozliczył się z kapitanem do końca. Że tamten przepuścił z dymem kuter od komina do kotwicy – przetłumaczył Shirota.
– Kłamie! – wykrzyknęła Sofia Diogenowna. – Nie mógł tatko przećmić wszystkich pieniędzy! Sam mi mówił, że jeszcze siedemdziesiąt pięć jenów zostało!
Gospodarz machnął ręką i rzekł do Fandorina straszliwą angielszczyzną:
– Want play? Want puh-puh? No want play, no want puh-puh - go, go! *
Shirota zaszeptał, niespokojnie zerkając na muskularnych zuchów o biało przepasanych czołach, którzy zbliżali się z wolna do stołu z rogów sali.
– Nie ma rady. Brak umowy, niczego się nie udowodni. Trzeba uciekać, bo może się zdarzyć Incydent.
Sofia Diogenowna cicho, rozpaczliwie łkała. Batystowa chustka od Fandorina przemokła już całkiem, więc wyciągnęła własną, ledwie podeschłą.
– Co to za gra? – z ciekawością spytał Erast Pietrowicz. – T-trudna?
– Nie, całkiem prosta. Nazywa się Chiyoka-hanka, czyli „cetno i licho”. Kto kładzie pieniądze na lewo od tej tu linii, stawia na cetno, jeśli na prawo – na licho. – Sekretarz nerwowo połykał słowa, dwoma palcami leciutko ciągnąc wicekonsula ku wyjściu. – Naprawdę, chodźmy już. To bardzo, bardzo niedobre miejsce.
– No cóż, a ja spróbuję. Jen, po aktualnym kursie wart jest, bodajże, dwa ruble?
Erast Pietrowicz niezgrabnie opadł w kucki, wydostał portmonetkę i odliczył piętnaście czerwońców. Wypadło równo siedemdziesiąt pięć jenów. Stawkę urzędnik położył na lewo od linii.
Gospodarza nie zdziwił widok dziesięciorublowych banknotów z wizerunkiem brodatego Michała Fiodorowicza. Rosjanie nie byli chyba w Rakuenie aż tak rzadkimi gośćmi. Zdziwiła go tylko wysokość stawki: nikt z pozostałych graczy nie wykładał na stół ponad pięć jenów.
Zapadła martwa cisza. Gapie podkradli się bliżej, przez nich nachylili się opasani bielą strażnicy, którzy tak wystraszyli ostrożnego Shirotę. Krępy, krągłolicy Japończyk z nawoskowanym warkoczykiem na podgolonej czaszce, który ruszył tuż przedtem ku drzwiom, zaciekawił się także. Zrezygnował z wyjścia, zamarł na miejscu.
Kubek zatańczył w krzepkiej łapie garbusa, kości zaszczekały o cienkie ścianki. Rzut – i przez stół poturlały się dwa sześciany. Czerwony obrócił się kilka razy i zamarł piątką do góry. Niebieski smyrgnął omal do samej krawędzi i przystanął tuż naprzeciwko Erasta Pietrowicza, ukazując trójkę.
Nad stołem przemknęło westchnienie.
– Wygrałem? – zapytał Erast Pietrowicz Shirotę.
– Tak! – wyszeptał ów.