Byleby tylko nie nawalił, gdy zacznie się na dobre.
– No, to proszę łaskawie do stołu. Obiad podano – powiedział wesoło radca tytularny, wskazując gestem bramę.
– Pan pierwszy – odrzekł w tym samym tonie Shirota. Nadal trzymał się dzielnie.
Dobrze naoliwiony zamek i zawiasy pozwoliły przemknąć na dziedziniec bez skrzypnięcia.
Jeśli chodzi o pogodę, mieli szczęście: mrok, mglisto, szum deszczu głuszy wszystkie dźwięki.
– Plan pan pamięta? – szepnął Fandorin, wchodząc po stopniach. – Teraz do środka. Pan czeka na dole, ja wchodzę na…
– Wszystko pamiętam – odpowiedział równie cicho ów niezwykły sekretarz. – Nie ma potrzeby tracić darmo czasu.
Drzwi w domu nie zamykano, co stanowiło szczególny powód chluby gospodarza i okazało się dziś wielce dogodne. Fandorin bezszelestnie wbiegł wyścielanymi chodnikiem stopniami na piętro. Sypialnia leżała w końcu korytarza, przy wyjściu na taras.
„Najlepiej, gdyby się zbudził – pomyślał nagle Erast Pietrowicz, lewą ręką naciskając klamkę (w prawej trzymał rewolwer). – Można by wtedy z pełnym uzasadnieniem, a nie tylko z samej niegodnej żądzy zemsty, palnąć drania kolbą w łeb”.
Podkradłszy się do łóżka, Fandorin specjalnie westchnął, lecz Don Tsurumaki się nie przebudził. Spoczywał słodko na miękkim piernacie. Na głowie zamiast fezu bielała mieszczańska szlafmyca z chwaścikiem. Jedwabna kołdra podnosiła się i opuszczała miarowo na szerokiej piersi milionera. Soczyste wargi były wpółotwarte.
Spod kołnierza nocnej koszuli błyskał złoty łańcuszek.
„Teraz musi się zbudzić” – pomyślał Erast Pietrowicz, przymierzając się szczypczykami, i już podnosił rękę z rewolwerem. Serce wybijało ogłuszająco zwycięską sarabandę.
Szczęknął przecinany metal, łańcuszek ześlizgnął się po szyi śpiącego. Ów błogo zamruczał i przewrócił się na bok. W dłoni Fandorina leżała kolczasta złota róża.
„Najgłębiej śpią nie ci o czystym sumieniu, ale ci, co od urodzenia nie mają żadnego” – rzekł sobie filozoficznie wicekonsul.
Zszedłszy w dół, wskazał Shirocie gabinet – bibliotekę, gdzie niegdyś dopadł na gorącym uczynku księcia Onokojiego – niech japoński bóg ma w opiece jego grzeszną duszę.
Poszperał promieniem ślepej latarki po zasuniętych zasłonach, po wysokich szafach ze ślepymi drzwiami, po półkach z książkami. Oto jest – to ona.
– Proszę tu poświecić.
Przekazał latarkę sekretarzowi. Ze dwie minuty obmacywał grzbiety książek i drewniane podpórki. Wreszcie, gdy nacisnął opasły tom Pisma Świętego (trzeci od lewej na przedostatniej półce), coś szczęknęło. Pociągnął regał do siebie i ów otwarł się nagle jak drzwi. Za nim pobłyskiwały w ścianie stalowe wrota.
– Na dziurkę, na dziurkę – wskazał niecierpliwie Erast Pietrowicz.
Kolczasta różyczka zgrzytnęła i weszła w otwór jak ręka w rękawiczkę. Przed przekręceniem klucza radca tytularny starannie zlustrował ściany, podłogę i listwy, by znaleźć sygnalizację elektryczną. I słusznie: pod tapetą namacał grubą, twardą żyłkę. Dać się powtórnie nabić w tę samą butelkę byłoby co najmniej nieprzyzwoicie.
Znów poszły w ruch szczypczyki. Cyk, i sygnalizacja została rozłączona.
– Sezamie, otwórz się – szepnął Erast Pietrowicz, by dodać ducha Shirocie. Światło latarni zaczynało drżeć, jakby nerwy kancelisty nie radziły już sobie z napięciem.
– Co? – zdziwił się Japończyk. – Co pan powiedział? Najwyraźniej nie czytywał baśni arabskich.
Rozległ się cichy brzęk, drzwi się otwarły i Fandorin najprzód zmrużył oczy, a potem półgłosem zaklął.
W żelaznej skrzyni, pobłyskując oślepiająco w elektrycznym świetle, leżały sztaby złota. Było ich mnóstwo. Wyglądały jak chodnik ułożony ze złotej kostki.
Rozczarowanie Erasta Pietrowicza nie miało granic. Don nie skłamał. Istotnie trzyma w sejfie złoto. Co za głupota, co za nuworyszostwo! I cała operacja na marne?
Nie wierząc jeszcze w tak druzgoczącą klęskę, wyciągnął jedną sztabę i zajrzał w szparę, lecz w dolnym rzędzie też pobłyskiwał żółty metal.
– In flagranti! - rozległ się z tyłu głośny, ironiczny głos. Radca tytularny obejrzał się żywo. Ujrzał w prostokącie drzwi pełną, krępą sylwetę. Tuż potem u sufitu zajaśniały żyrandole: sylwetka zyskała kolor, kształt i trzeci wymiar.
Był to pan domu. Wciąż w tej kretyńskiej szlafmycy i narzuconym na koszulę nocną szlafroku. Lecz spod szlafroka widoczne były bynajmniej nie spodnie od piżamy.
– Pan dyplomata lubi złoto? – uśmiechnął się Tsurumaki, wskazując sztabę w ręce Fandorina.
Twarz milionera bynajmniej nie była senna. I jeszcze jeden godny uwagi szczegół: na nogach miał nie domowe pantofle, lecz starannie zasznurowane trzewiki.
„Pułapka! – Erasta Pietrowicza przebiegł dreszcz. – Leżał w łóżku ubrany i nawet obuty. Oczekiwał, wiedział!”.
Don klasnął w dłonie i z zewsząd: zza zasłon, drzwi, nawet z szaf ściennych powyłazili ludzie, jednakowo ubrani w czarne kurtki i czarne bawełniane spodnie. Służba! A Shirota mówił, że wszyscy wyszli!
Służących było nie mniej niż tuzin. Jednego – żylastego, krzywonogiego, o małpio długich rękach – zdarzyło się Fandorinowi widzieć już wcześniej. Jak się zdaje, pełnił funkcję majordomusa czy kamerdynera.
– Cóż za hańba dla Cesarstwa Rosyjskiego! – zacmokał językiem Tsurumaki. – Wicekonsul rabuje złoto z cudzych sejfów. Kamata, jū-o tore.
Zdanie po japońsku skierowane było do długorękiego. Jū – broń, tore znaczy – weź, Kamata - nazwisko.
Radca tytularny wyszedł z kręgu. Wyciągnął rękę, skierował gerstala w czoło gospodarza.
Kamata natychmiast zastygł w miejscu, pozostałe „czarne kurtki” także.
– Nie mam nic do stracenia – uprzedził Erast Pietrowicz. – Proszę kazać swoim ludziom wyjść. Natychmiast, bo… Don nie uśmiechał się już. Patrzył na radcę tytularnego z ciekawością, jakby chcąc zgadnąć: blefuje czy też mógłby naprawdę strzelić?
– Strzelę, niech pan nie wątpi – upewnił go Fandorin. – Lepsza śmierć od hańby. A skoro i tak trzeba umierać, z panem będzie weselej. Ciekawy z pana okaz. Shirota, proszę stanąć z lewej, zasłania mi pan pana Tsurumakiego.
Sekretarz usłuchał, lecz widać przez pomyłkę stanął nie z lewej, tylko z prawej.
– Świetnie pan wie, że przyszedłem tu nie po złoto. – Don się poruszył i Erast Pietrowicz ostrzegawczo szczęknął bezpiecznikiem. – Stać spokojnie, a tych tam precz!
Lecz tu wydarzyło się coś niepojętego. Aż nie do wiary.
Niezawodny wspólnik radcy tytularnego, sekretarz Shirota, z gardłowym okrzykiem zawisł na ręce Fandorina. Gruchnął strzał, kula odłupała długą szczapę z dębowego parkietu.
– Coś pan? – krzyknął Erast Pietrowicz, próbując strząsnąć zwisającego mu z ramienia Japończyka, lecz do wicekonsula w dwóch długich susach podbiegł już Kamata. Wykręcił mu rękę za plecy, a jego śladem rzucili się pozostali.
W sekundę potem rozbrojony i bezsilny Fandorin stał przyciśnięty do ściany. Trzymano go za ręce, za nogi, za szyję.
Ale Erast Pietrowicz nie patrzył na czarnych służących, tylko na zdrajcę. Ten podniósł z podłogi rewolwer i z ukłonem przekazał Donowi.
– Judasz! – wychrypiał radca tytularny. – Tchórz! Podlec!
Shirota zapytał o coś pana domu po japońsku. Prosił chyba o pozwolenie na odpowiedź. Tsurumaki skinął głową.
Wtedy sprzedawczyk odwrócił do Fandorina blade, podobne do skostniałej maski oblicze, lecz głos miał twardy, bez drżenia: