– Nie jestem tchórzem, nie jestem podły i tym bardziej nie jestem zdrajcą Judaszem. Całkiem przeciwnie: jestem wierny swemu krajowi. Wcześniej myślałem, że bez utraty honoru można służyć dwóm krajom. Lecz pan kapitan Bucharcew otworzył mi oczy. Teraz wiem, jak Rosja odnosi się do Japonii i czego możemy oczekiwać od Rosjan.
Fandorin nie wytrzymał, odwrócił wzrok. Przypomniał sobie, jak Bucharcew perorował o żółtym niebezpieczeństwie, nie uważając nawet za stosowne zniżyć głosu, a przecież w korytarzu stał Shirota…
– To polityka – przerwał Erast Pietrowicz. – Może się zmienić. Ale zdradzać kogoś, kto panu zaufał – nie wolno. Jest pan pracownikiem rosyjskiego konsulatu!
– Już nie. Jak panu wiadomo, złożyłem podanie o dymisję i nawet napisałem, czemu nie mogę dłużej służyć Rosji.
I to także była prawda!
– A bardziej honorowo jest służyć temu mordercy? – Fandorin wskazał oczyma Tsurumakiego, wykorzystując ostatni argument.
– Pan Tsurumaki to człowiek szczery. Działa na rzecz mojej ojczyzny. A poza tym to człowiek silny. Gdy władza i prawo szkodzą interesom Japonii, zmienia władzę i ulepsza prawa. Zdecydowałem, że będę mu pomagał. Nie siedziałem na żadnym wzgórzu, tylko poszedłem wprost do pana Tsurumakiego i wyjawiłem mu pański plan. Mógł pan przynieść szkodę Japonii, więc pana porzuciłem.
Im dłużej mówił Shirota, tym pewniejszy stawał się jego głos, jaśniej błyszczały oczy. Cichutki sekretarz owinął bystrego Fandorina wokół palca i, jak się zdaje, jeszcze śmiał się tym chlubić. Erasta Pietrowicza, zdruzgotanego pod każdym względem, wliczając w to nawet moralny, opanowała niedobra chęć, by choć czymkolwiek skazić tryumf wyznawcy „szczerości”.
– Myślałem, że kocha pan Sofię Diogenownę, a pan i ją zdradził. Już jej pan nie zobaczy.
Powiedział tak i zaraz się zawstydził. To było naprawdę niegodne.
Lecz Shirota się nie stropił.
– Całkiem przeciwnie. Dziś oświadczyłem się Soni i zostałem przyjęty. Uprzedziłem, że jeśli za mnie wyjdzie, będzie musiała stać się Japonką. Odrzekła: „Z tobą – choćby Papuaską”. – Twarz świeżo upieczonego wroga Cesarstwa Rosyjskiego rozpłynęła się w błogim uśmiechu. – Przykro mi, że tak się rozstajemy. Mam dla pana głęboki szacunek, zresztą nic złego pana nie spotka. Pan Tsurumaki mi to obiecał. Sejf specjalnie napełniono złotem zamiast dokumentami, zawierającymi tajemnice państwowe. Dzięki temu nie będzie pan oskarżony o szpiegostwo, a za próbę włamania pan Tsurumaki pana nie pozwie. Zachowa pan życie i nie trafi do więzienia. Po prostu zostanie pan wydalony z Japonii. Nie można pozwolić panu tu zostać. Jest pan zbyt aktywny, a w dodatku rozjątrzony pamięcią o zmarłych przyjaciołach.
Odwrócił się do Dona i złożył ukłon na znak, że rozmowa po rosyjsku dobiegła końca. Tsurumaki dodał po angielsku:
– Shirota-san to prawdziwy Japończyk. Człowiek honoru, który wie, co to obowiązek wobec ojczyzny i dlaczego jest on ważniejszy nad wszystko inne. Idź, przyjacielu. Nie powinno cię tu być, kiedy przyjdzie policja.
Skłoniwszy się nisko nowemu panu i lekko kiwnąwszy głową Fandorinowi, Shirota wyszedł.
Radcę tytularnego trzymano wciąż równie mocno, co oznaczać mogło tylko jedno.
– Policja, oczywiście, zjawi się chwilę za późno – powiedział Erast Pietrowicz do gospodarza. – Złodziej zginie przy próbie ucieczki albo próbie oporu. Dlatego odesłał pan pięknoducha Shirotę. Jestem człowiekiem tak aktywnym, że nie tylko nie wolno pozwolić mi zostać w Japonii. Mnie po prostu nie wolno zostawić przy życiu. Prawda?
Uśmiech, z jakim Tsurumaki wysłuchał tych słów, był pełen wesołego zdziwienia, zupełnie, jakby milioner nie oczekiwał od jeńca tak subtelnej i bystrej uwagi.
Obróciwszy w ręce gerstala, Don zapytał:
– Automatyczny i bezkurkowy?
– A jakże. Po prostu naciska się cyngiel i leci jedna po drugiej wszystkich siedem kul. To znaczy sześć, jedna się zmarnowała – odpowiedział Fandorin, pyszniąc się przed sobą własną zimną krwią.
Tsurumaki zważył w ręce rewolwerek i radca tytularny przygotował się: „Zaraz bardzo zaboli, potem ból stanie się tępy, a potem całkiem przejdzie”.
Ale gerstal upadł na podłogę. Erast Pietrowicz zdziwił się tylko w pierwszej chwili. Potem zauważył, że kieszeń szlafroka Dona odstaje. Ma się rozumieć: byłoby dziwne, gdyby rabusia zastrzelono z jego własnej broni.
Zupełnie jakby na potwierdzenie domysłu radcy tytularnego ręka pana domu zagłębiła się w tejże kieszeni. Rzecz miała się wyraźnie ku rozwiązaniu.
Nagle Kamata, nie spuszczając oczu z Fandorina, drgnął i zwrócił kościstą, całą w grubych zmarszczkach, fizjonomię ku drzwiom.
Skądś z zewnątrz dochodziły krzyki i łomoty.
Przybyła policja? Ale skąd ten harmider?
Do pokoju wbiegł jeszcze jeden typ w czarnej kurtce. Pokłonił się panu i Kamacie, coś wybełkotał.
– Tsurete kochi * - rozkazał Tsurumaki, nie wyjmując ręki z kieszeni.
Sługa wybiegł i w pół minuty później do biblioteki wepchnięto pod ręce poturbowanego Masę.
Ujrzawszy Fandorina, sługa zakrzyczał coś rozpaczliwym głosem.
Można było zrozumieć tylko jedno słowo: „O-Yumi-san”.
– Co on mówi? Co on mówi? – wicekonsul szarpnął się w rękach swych strażników.
Sądząc po twarzy gospodarza, wiadomość go oszołomiła. Zapytał o coś Masę, otrzymał odpowiedź, i nagle bardzo się skupił. Na powtórne pytania Fandorina nie zwracał uwagi, tylko tarł w gniewie czarną brodę. Masa zaś wciąż starał się pokłonić Erastowi Pietrowiczowi (rzecz z wykręconymi w tył rękoma niełatwa) i powtarzał:
– Mōshiwake – arimasen! Mōshiwake – arimasen!
– Co on tak powtarza? – z bezsilnym gniewem zawołał radca tytularny. – Co to znaczy?
– To znaczy: „Nie ma dla mnie przebaczenia!” – Tsurumaki spojrzał nań nagle. – Pański sługa opowiada bardzo ciekawe rzeczy Mówi, że siedział przy oknie i palił cygaro, że zrobiło mu się duszno i uchylił lufcik. Że rozległ się świst i coś go ukłuło w szyję, i że nic więcej już nie pamięta. Ocknął się na podłodze. Z szyi sterczał mu jakiś kolec. Rzucił się do sąsiedniego pokoju i zobaczył, że O-Yumi-san znikła. Łóżko było puste.
Erast Pietrowicz jęknął, pan domu zaś zapytał Masę o coś jeszcze. Otrzymawszy odpowiedź, uniósł lekko podbródek i Fandorinowskiego wasala niezwłocznie puszczono. On zaś sięgnął za pazuchę i wyciągnął coś na kształt drewnianej igiełki.
– Co to? – zapytał Fandorin.
Don posępnie wpatrywał się w kolec.
– Fukibari. To świństwo smaruje się trucizną lub jakimś paraliżującym czy usypiającym na krótko zielskiem i wystrzeliwuje z dmuchawki. Ulubiona broń ninja. Niestety, Fandorin-san, pańską przyjaciółkę pochwycili skradacze.
I w tej to dokładnie chwili Erastowi Pietrowiczowi, całkiem już gotowemu na śmierć, zupełnie odechciało się umierać. Rzec można: cóż mogło go obchodzić cokolwiek na świecie? Jeśli zostało ledwie kilka sekund życia, ileż znaczą nierozwiązane łamigłówki, a nawet porwanie ukochanej kobiety? A jednak żyć chciało mu się tak, że kiedy ręka Dona poruszyła się w złowieszczej kieszeni, Fandorin mocno ścisnął zęby, aby nie uprosić choćby odroczenia wyroku. Odroczenia i tak nie dostanie, a gdyby nawet miał dostać, zabójcy się nie prosi.
Wicekonsul zmusił się do patrzenia na rękę, która wolno dobywała z kieszeni czarny pobłyskujący przedmiot – i wreszcie go dobyła.
Była to wrzoścowa fajka.
Gdy przeczytałem,