Don milczał chwilę, wpatrując się wnikliwie w rozmówcę.
– Nie bardzo. Związał mnie z nimi pewien stary samuraj, już nieżyjący. Służył książętom Onokoji… Klan Momochi to bardzo cenny sojusznik, jego członkowie zdolni są zdziałać istne cuda, ale niebezpiecznie się z nimi zadawać. Nigdy się nie wie, co myślą i czego można się po nich spodziewać. Tamba to jedyny człowiek na świecie, którego się boję. Widział pan, ile tu w domu ochrony, a wcześniej, jak pan z pewnością pamięta, najspokojniej nocowałem sam.
– Co między wami zaszło? Zabrakło panu pieniędzy na zapłatę? – z niedowierzaniem uśmiechnął się Fandorin, zerkając na nabity sztabami sejf.
– Śmiechu warte – odparł posępnie Tsurumaki. – Nie. Zawsze płaciłem w terminie. Właśnie nie pojmuję, co zaszło, i to mnie niepokoi najbardziej. Tamba zamyślił jakąś własną grę o niejasnych dla mnie celach, i ta gra w dziwny sposób wiąże się z panem.
– Co? W jakim sensie?
– A toż nie wiem, w jakim sensie! – z rozdrażnieniem krzyknął Don. – Czegoś od pana chce. Inaczej po cóż by miał porywać pańską kochankę? Oto czemu nie przekazuję pana w ręce policji. Jest pan kluczem do tej intrygi: jak pana obrócić, by szkatułka się otwarła, na razie nie wiem. Ale i pan też nie wie. Prawda?
Wyraz twarzy radcy tytularnego był wymowniejszy od wszelkiej odpowiedzi, i stronnik Chaosu powiedział:
– Widzę, że tak. Oto moja ręka, Fandorin. Przecież wy, Europejczycy, zwykliście potwierdzać umowę uściskiem ręki.
Krótkopalce łapsko milionera zawisło w powietrzu.
– Cóż to za umowa?
– Sojusz. Ja z panem przeciw Tambie. Ninja ukradli O-Yumi i zabili pańskich przyjaciół. Zabili oni, nie ja. Wymierzymy im cios z wyprzedzeniem. Najlepszą obroną jest atak. No, daj pan rękę. Musimy sobie zaufać.
Ale wicekonsul wciąż nie odwzajemniał gestu.
– O jakim zaufaniu może tu być mowa, jeśli pan jest uzbrojony, a ja nie?
– Panie Święty! A weźże pan swoją zabawkę, nie jest mi potrzebna.
Dopiero podniósłszy z ziemi swojego gerstala, Erast Pietrowicz do końca uwierzył, że wszystko to nie jest kunsztowną pułapką, mającą go zmusić, by się z czymś zdradził.
– Cóż to za wyprzedzające uderzenie? – zapytał ostrożnie.
– Tamba myśli, że nie wiem, gdzie go szukać. Ale się myli. Moi ludzie to oczywiście nie shinobi, ale też to i owo potrafią. Udało mi się odkryć siedzibę klanu Momochi.
Fandorin zerwał się z fotela.
– To cóż tu jeszcze robimy? Lećmy w te pędy!
– Nie takie to proste. Siedziba ukryta jest w górach. Moi zwiadowcy wiedzą, gdzie dokładnie, ale przemknąć się tam trudno.
– Daleko od Jokohamy?
– Nie bardzo. Na granicy prowincji Sagami i Kai, opodal góry Oyama. Dwa dni marszu stąd, jeśli poruszać się z bagażem.
– A po co nam b-bagaż? Wyruszmy bez obciążenia, a będziemy tam jutro.
Ale Tsurumaki pokręcił głową.
– Nie. Bagaż jest nieodzowny i dość ciężki. Sam pan zobaczy. To istna twierdza.
Radca tytularny zdziwił się.
– T-twierdza? Ninja zbudowali sobie twierdzę w pobliżu stolicy i nikt o tym nie wie?
– Taki to już jest nasz kraj. Wzdłuż morza gęsto zaludnione doliny, a dość odejść nieco od brzegu, już zaczynają się głuche, bezludne góry. Twierdza Tamby też jest taka, że przypadkowy wędrowiec jej nie dojrzy…
Wszystkie te zagadki śmiertelnie Erastowi Pietrowiczowi dojadły.
– Ma pan mnóstwo wiernych sług, tych pańskich czarnych kurtek. Rozkaże pan – to ruszą do szturmu i nawet pójdą na śmierć. Nie wątpię o tym. Więc cóż panu po mnie? Niech pan powie prawdę, bo żadnego sojuszu nie będzie.
– Zgoda. Wyprawiam tam Kamatę z oddziałem najlepszych wojowników. Wszystko to moi weterani jeszcze z czasów wojny domowej, można polegać na każdym. Ale sam z nimi pójść nie mogę – mam wybory w trzech prefekturach. To teraz najważniejsze. Kamata jest doświadczonym dowódcą, dzielnym wojownikiem, ale umie działać wyłącznie według reguł. W zaskakującej sytuacji mała z niego korzyść. A – powtarzam raz jeszcze – do sekretnej wsi Tamby dostać się bardzo trudno. Wręcz niemożliwe – nie ma tam wejścia.
– Jak to nie ma wejścia?
– Nie ma i już. Tak donieśli mi moi zwiadowcy, a oni nie są skłonni do fantazjowania. Potrzebny mi pański mózg, Fandorin. I pańskie szczęście. Może pan być pewien: tam właśnie, do górskiej twierdzy, uprowadzono O-Yumi. Sam, beze mnie, nic pan nie zdziała. Jestem panu niezbędny, a i pan przyda się mnie. No więc: długo jeszcze będę stał z wyciągniętą ręką?
Po sekundowym wahaniu radca tytularny wreszcie odpowiedział na uścisk ręki. Dwie silne dłonie spotkały się i ścisnęły wzajem, że aż zbielały palce.
Głupi rytuał,
Który nigdy nie zginie:
Złączenie dwu rąk.
Martwe drzewo
Europa skończyła się po pół godzinie od wyruszenia w drogę. Szpice i wieżyczki anglizowanego Bluffu ustąpiły z początku kominom fabryk i dźwigom towarowym portu rzecznego, potem blaszanym dachom, następnie dachówkom, dalej słomianym strzechom chłopskich chałup, a po jakiejś mili zabudowania skończyły się całkiem. Została tylko droga ciągnąca się wśród ryżowych pól i bambusowych zagajników oraz ściana niewysokich gór, zamykających z obu stron dolinę.
Ekspedycja ruszyła jeszcze przed świtem, by nie zwracać niepotrzebnie uwagi. Zresztą karawana nie budziła żadnych podejrzeń. Na oko zwykła brygada budowlana, z tych, co wznoszą mosty i kładą drogi na obszarze całego cesarstwa mikada, wyrywającego się spiesznie ze średniowiecza w wiek dziewiętnasty.
Karawanie przewodził krzepki mężczyzna o pospolitym pomarszczonym obliczu, bystro spoglądający na boki ostrym wzrokiem rozbójnika, mało się zresztą różniącym od wzroku majstra budowlanego czy dostawcy. Jego strój – słomiany kapelusz, czarna kurtka, wąskie spodnie – były dokładnie takie same, jak robotników, tyle że naczelnik jechał wierzchem, a trzydziestu dwóch jego podwładnych szło pieszo. Wielu prowadziło za uzdy muły obładowane ciężkimi skrzynkami z ekwipunkiem. Nawet to, że brygadzie towarzyszył cudzoziemiec z japońskim sługą, nie musiało wydawać się dziwne. Na ogromnej budowie, w jaką zmienił się Kraj Wschodzącego Słońca, pracowało mnóstwo amerykańskich i europejskich inżynierów. Jeśli spotykani na drodze i grzebiący się w rzadkim błocie chłopi odprowadzali cudzoziemca spojrzeniami, to wyłącznie z powodu niebywałej samojezdnej kurumy, na jakiej zasiadał.
Fandorin zaczynał już żałować, że nie usłuchał konsula, który radził mu wynająć muła. Te zwierzęta, aczkolwiek powolne i niepokaźne, są o wiele pewniejsze od japońskich koni. Erast Pietrowicz wzdragał się jednak na myśl, że miałby na tak niepozornym wierzchowcu, zmierzać na ratunek ukochanej kobiecie. Muła, co prawda, wziął, lecz nie pod wierzch, tylko do dźwigania bagaży, i powierzył go opiece Masy.
Sługa człapał z tyłu, ciągnąc nieparzystokopytne stworzenie za sznurek i od czasu do czasu pokrzykując na nie: poshor, poshor! *. Muł szedł chętnie, ale Masa specjalnie wywiedział się u pana o rosyjskie słowo dla popędzania bydląt i popisywał się nim teraz przed czarnymi kurtkami.
We wszystkim prócz wyboru środków transportu radca tytularny posłuchał rad doświadczonego Wsiewołoda Witaljewicza. Na bagaż składały się: moskitiera (komary w japońskich górach są gorsze od wilkołaków), składane łóżko (broń Boże spać na tatami, żywcem zagryzą człowieka pchły), kauczukowa wanna (miejscowi cierpią na choroby skóry, więc myć się w łaźniach zajazdów nie jest bezpiecznie) i nadmuchiwana poduszka (u Japończyków przyjęte są drewniane), kosz z żywnością i mnóstwo innych nieodzownych w drodze rzeczy.