Выбрать главу

Stosunki z dowódcą oddziału, Kamatą, nawiązane zostały nie bez trudu. Znał on całkiem sporo słów angielskich, lecz nie miał zielonego pojęcia o gramatyce, tak więc tylko nawyk dedukcji pozwalał Fandorinowi go pojąć.

Na przykład Kamata mówił:

– Hiya furomu ibuningu tsu gou naito hoteru supendo. Tsumorō mauntēn entā.

Najpierw Erast Pietrowicz, biorąc pod uwagę właściwości japońskiej wymowy, przywracał składnikom tej abrakadabry właściwe brzmienie. Otrzymywało się: Here from evening to go night hotel spend, tomorrow mountain enter, i wtedy dopiero wyjaśniał się sens: „Stąd aż do wieczoru idziemy, nocujemy w hotelu, jutro trafiamy w góry”.

W odpowiedzi trzeba było przeprowadzić operację odwrotną, rozłożyć angielskie zdanie na poszczególne słowa i ociosać je na japoński ład:

– Mauntēn, hau fā? - pytał wicekonsul. – Ninja bireji, hau fā? *

I Kamata świetnie zrozumiał, pomyślał, pogładził podbródek.

– Sumuzu irebun ri. Maunten fajbu ri.

Czyli że po równej drodze jedenaście ri (około czterdziestu wiorst) i pięć ri przez góry, uświadomił sobie Fandorin. Jednakże porozumiewali się, acz nie bez trudu, a około południa tak już do siebie nawykli, że mogli poruszać dość skomplikowane tematy. Na przykład sprawę demokracji parlamentarnej, która niesłychanie się Kamacie podobała. W cesarstwie przyjęto właśnie prawo o samorządzie lokalnym, w prefekturach odbywały się kolejne wybory merów i wójtów, a czarne kurtki brały w tej działalności jak najżywszy udział. Jednych kandydatów broniły, innych przeciwnie, jak się wyraził zwolennik parlamentaryzmu, sumoru furaiten, czyli odrobineczkę straszyły. Rzecz była w Japonii nowa, nawet rewolucyjna. Jak się zdaje, Don Tsurumaki pierwszy z wpływowych polityków uświadomił sobie całą wagę drobnych przedstawicielstw prowincjonalnych, które w stolicy traktowano ironicznie jako bezprzedmiotową dekorację.

– Ten eaz, Tokyo nasingu - wieścił Kamata, kołysząc się w siodle. – Purobinsu riaru pāwā. Tsurumaki – dono riaru pāwā. Nippon nou Tokyo, Nippon purobinsu *.

A radca tytularny myślał: prowincja prowincją, ale przez ten czas Don, jak się zdaje, weźmie w garść i stolicę. A wtedy na pewno demokracja zatryumfuje!

Szef czarnych kurtek okazał się niezgorszym gadułą. Gdy tak podążali przez dolinę, coraz ciaśniej ściskaną z obu stron wzgórzami, opowiadał o dniach chwały, kiedy to wraz z Donem pokonywali konkurentów w walce o intratniejsze zamówienia. I że potem nastały jeszcze weselsze czasy chaosu, więc nawalczyli się i odpaśli furu beri, czyli, inaczej mówiąc, do pęknięcia.

Widać było, że stary rozbójnik jest w siódmym niebie ze szczęścia. O ileż lepiej walczyć niż służyć jako majordomus, wyznał, a później dodał: nawet lepiej niż budować demokratyczną Japonię.

Dowódcą był w istocie znakomitym. Raz na pół godziny objeżdżał karawanę, sprawdzał, czy nie okulał któryś z mułów, czy nie rozluźniły się bagaże. Żartował z wojownikami i kolumna od razu ruszała weselej, energiczniej.

Ku zdziwieniu Fandorina, maszerowali bez odpoczynku. On sam kręcił pedałami oszczędnie, dostosowując się do pieszych, jednak po jakichś dwudziestu wiorstach zaczął czuć zmęczenie, a czarne kurtki nie przejawiały żadnych jego oznak.

Obiad trwał kwadrans. Wszyscy, w tej liczby i Kamata, przełknęli po dwa ryżowe chlebki, napili się wody i znów stanęli w szyku. Erast Pietrowicz, który zdążył rozłożyć na serwetce przygotowane przez troskliwą Obayashi-san sandwicze, zmuszony był przeżuwać je w marszu, goniąc oddział. Z tyłu, pomrukując, ciągnął swego rosynanta Masa.

* * *

O piątej po południu, machnąwszy ze trzydzieści wiorst, skręcili z traktu na wąską ścieżkę. Była to już pod każdym względem dzika okolica. Najwyraźniej nigdy nie stanęła tu noga Europejczyka. W malutkich, ubogich wioseczkach oko Fandorina nie dojrzało żadnych oznak zachodniej cywilizacji. Dzieciska i dorośli, rozdziawiwszy gęby, gapili się nie tylko na welocyped, lecz i okrągłooką, egzotycznie ubraną postać. A wszystko to zaledwie o parę godzin jazdy od Jokohamy! Dopiero teraz radca tytularny jął uświadamiać sobie, jak cienki jest lakier modernizacji, którym władcy pośpiesznie pokryli fasadę starodawnego cesarstwa.

Wielokrotnie spotykali krowy w barwnych fartuchach, malowanych w smoki, i słomianych łapciach nad kopyta. Wieśniacy wykorzystywali te imponująco dekorowane krasule w charakterze zwierząt jucznych i pociągowych. Radca tytularny zapytał Kamatę, a ten potwierdził: głupi chłopi mięsa nie jedzą i mleka nie piją, i dlatego są jeszcze całkiem dzicy, ale nie szkodzi, wkrótce i do nich dotrze demokracja.

Na nocleg zatrzymali się w dość dużej wsi, rozłożonej u samego wylotu doliny. Dalej zaczynały się góry. Wójt rozmieścił „brygadę” w domu gminnym: „robotników” na podwórzu, „majstra” i „inżyniera” wewnątrz. Słomiana podłoga, żadnych mebli, dziurawe ściany z papieru. To więc był ów „hoteru”, o jakim mówił rankiem Kamata. Z innych przybyszów był tam tylko wędrowny mnich z posochem i sakwą żebraczą, ale i on trzymał się na dystans, cały czas odwracając wzrok: nie chciał pohańbić oczu widokiem włochatego barbarzyńcy.

Fandorin wpadł na myśl przejścia się po wsi, ale mieszkańcy zachowywali się nie lepiej od bonzy. Dzieci rozbiegały się z wrzaskiem, kobiety piszczały, psy zachłystywały się skowytem, tak więc przyszło zawrócić. Pojawił się zmieszany wójt: kłaniając się gęsto i przepraszając, prosił gaijina-sana, by nigdzie nie chodził.

– Fum pazanto neba si uaito man – przetłumaczył, śmiejąc się, Kamata. – Ju sakasu manki, sinku.

Zwiesiwszy długie ręce, okrążył chwiejnie izbę, pokładając się wciąż ze śmiechu. Erast Pietrowicz nieprędko pojął, w czym rzecz. Otóż nikt we wsi, jak żyje, nie widział białego, lecz jeden z miejscowych wiele lat temu był w mieście i zobaczył w tamtejszym cyrku straszną, tresowaną małpę, równie cudacznie ubraną. A że oczy Fandorina były tak samo wielkie i niebieskie, gamonie się przelękli.

Kamata długo jeszcze i z satysfakcją opowiadał, jacy to z chłopów durnie. Japończycy mawiają, że rodzina pozostaje bogata albo biedna nie dłużej niż przez trzy pokolenia. I to prawda: życie w mieście sprawia, że bogacze degenerują się, a biedacy przebijają się ku górze w trzecim pokoleniu. Takie to już prawo sprawiedliwego Boga. Ale we wsiach żyją tępacy, niezdolni wyrwać się z nędzy od tysiąca lat. Kiedy rodzice starzeją się i już nie mogą pracować, własne dzieci wynoszą starców w góry i zostawiają tam na zdechnięcie, by nie marnować darmo jedzenia. Wieśniacy wzdragają się przed wszelką nowością, nie chcą służyć w wojsku. Jak z takim bydłem budować wielką Japonię? Nie do pojęcia. Ale jeśli do rzeczy wziął się Tsurumaki-dono – zbudujemy, nie ma wątpliwości.

Wreszcie zmęczony rozszyfrowywaniem gadatliwego rozmówcy radca tytularny wybrał się spać. Wyczyścił zęby proszkiem Diament, umył się w przenośnej wannie, nadzwyczaj wygodnej, aczkolwiek woda mocno woniała gumą. Masa przez ten czas rozłożył łóżko, nakrył je zieloną moskitierą i gorliwie pracując policzkami, nadmuchał poduszkę.

„Jutro” – rzekł sobie Fandorin. I zasnął.

* * *

Ostatnich pięć ri warte były wczorajszych jedenastu. Droga od razu skierowała się stromo w górę, zaczęła kluczyć pośród wzgórz, sięgających coraz wyżej i wyżej ku niebu. Z welocypedu trzeba było zejść i ciągnąć go za kierownicę, aż młody człowiek pożałował, że nie zostawił maszyny we wsi. Już dobrze po południu Kamata wskazał górę o zaśnieżonym wierzchołku.

вернуться

* Góry jak daleko? Wieś ninja jak daleko?

вернуться

* Dziesięć lat i Tokio nic. Prowincja prawdziwa siła. Pan Tsurumaki prawdziwa siła. Japonia nie Tokio. Japonia prowincja.