– Oyama. Teraz w prawo, w prawo.
Ze cztery tysiące stóp, ocenił na oko Fandorin, zadarłszy głowę. Nie Kazbek, rzecz jasna, ani Mont Blanc, ale wzniesienie poważne, szkoda gadać.
– Miejsce, do którego zmierzamy, jest trochę z boku – wyjaśnił dowódca, który był dziś skupiony i mało rozmowny. – Idziemy gęsiego, bez gadania.
Szli jeszcze dobre dwie godziny. Przed wejściem w wąski, choć niedługi wąwóz Kamata zeskoczył z siodła i podzielił oddział na dwie części. Większej kazał nakryć głowy liśćmi i pełznąć przez cieśniawę na brzuchu. Dziesiątkę ludzi zostawił na miejscu ze zwierzętami jucznymi i ładunkiem.
– Strażnica. Patrzeć – wyjaśnił Fandorinowi krótko, wskazując gdzieś w górę.
Zapewne gdzieś w pobliżu znajdował się punkt obserwacyjny przeciwnika.
Dwieście sążni wąwozu radca tytularny pokonał w ten sam sposób, co inni. Ubranie bynajmniej nie ucierpiało – przeznaczone specjalnie do górskich wypraw, było wzmocnione na kolanach i łokciach wspaniałymi łatami z moleskinu. Z tyłu sapał Masa, za nic nie godząc się zostać przy mule i welocypedzie.
Pokonawszy niebezpieczne miejsce, podążali dalej już wyprostowani, lecz trzymali się zarośli, a otwarte miejsca obchodzili. Kamata najwyraźniej znał drogę: otrzymał ścisłe instrukcje albo też bywał tu wcześniej.
Nie mniej niż godzinę wspinali się lesistym stokiem wzdłuż kamienistego strumienia.
Na wierzchołku dowódca machnął ręką i czarne kurtki bez sił osunęły się na ziemię. Kamata wezwał gestem Fandorina.
We dwójkę podeszli jeszcze ze sto kroków, do nagiego, porosłego mchem głazu, z którego otwierał się widok na okoliczne szczyty i rozciągającą się niżej dolinę.
– Wieś shinobi tam. – Kamata wskazał na sąsiednią górę.
Była ona mniej więcej tej samej wysokości i równie lesista, lecz posiadała pewną intrygującą cechę. Część wierzchołka (z pewnością wskutek trzęsienia ziemi) rozpękła się i odchyliła, oddzielona od masywu głęboką szczeliną. Z przeciwległej strony urwisko piętrzyło się nad przepaścią – to osypał się stok, niezdolny utrzymać na stromiźnie warstwy ziemi. Osobliwy to był obraz: skośny, nawisły nad czeluścią obryw góry.
Erast Pietrowicz przylgnął do lornetki, lecz z początku żadnych oznak ludzkiego życia nie dojrzał. Wszędzie gęsto zwarte sosny i latające zygzakiem stada ptaków. Dopiero do samej krawędzi przepaści przywarła jakaś budowla. Pokręciwszy kremalierą, Fandorin zobaczył drewniany dom, bodaj całkiem spory. Od ściany, sięgając w nicość, sterczało coś w rodzaju mola czy pomostu. Tylko kto miałby tam, na dwustusążniowej wysokości, cumować?
– Momochi Tamba – powiedział Kamata i dodał swą jedyną w swoim rodzaju angielszczyzną: – Jego dom. Inne domy stąd nie widać.
Radca tytularny uczuł skurcz serca. O-Yumi jest blisko! Tylko jak tam dotrzeć? Jeszcze raz powoli zlustrował całą górę lornetką.
– Nie mam pojęcia, jak oni się tam d-dostają…
– Nieprawidłowe pytanie. – Dowódca czarnych kurtek patrzył nie na górę, lecz na Erasta Pietrowicza. Wzrok miał zdziwiony i pełen niedowierzania. – Prawidłowe pytanie: Jak my się tam dostaniemy? Ja nie wiem. Tsurumaki-dono powiedział: gaijin wymyśli. Myśl, ja poczekam.
– Trzeba podkraść się bliżej – powiedział Fandolin.
Podkradli się. Musieli w tym celu wspiąć się na szczyt pękniętej góry. Teraz oderwana połowa była tuż obok. Do oddzielającej ją szczeliny nie szli, lecz pełzli, starając się nie wysuwać się z trawy, choć po tamtej stronie nie było widać żywej duszy.
Radca tytularny ocenił rozmiary szczeliny. Głęboka, od strony przewieszonej ściany nie do zdobycia. Za to niezbyt szeroka. W najwęższym miejscu, gdzie po tamtej stronie sterczy martwe osmalone drzewo, bodaj czy więcej niż dziesięć sążni. Zapewne, by się przedostać, shinobi korzystają z przerzucanego mostu lub czegoś w tym rodzaju.
– No cóż? – spytał zniecierpliwiony Kamata. – Można się tędy dostać?
– Nie można.
Dowódca zaczął kląć szeptem po japońsku, ale sens wykrzykiwanych słów był jasny: I tak wiedziałem, że z diabelnego gaijina nie będzie żadnego pożytku.
– Dostać się tam nie można – powtórzył Fandorin, odpełzając od krawędzi. – Ale można tak zrobić, że sami stamtąd wylezą.
– Jak?!
Swój plan wicekonsul wyłożył w drodze powrotnej.
– Skrycie ulokować ludzi na górze naprzeciwko szczeliny. Doczekać, aż wiatr powieje w tamtą stronę. Trzeba silnego wiatru, ale to w górach nierzadkie. Podpalimy las. Kiedy shinobi zobaczą, że ogień może przeskoczyć na ich wysepkę, sami przerzucą most i przeleżą na tę stronę gasić. Najpierw rozprawimy się z tymi, którzy zjawią się gasić ogień, potem ich mostem wedrzemy się do wioski.
Wykład planu wśród wielokrotnych powtórzeń, pytań i gestykulacji zajął całą drogę powrotną do obozu.
Pociemniało, ścieżki nie było widać, ale Kamata szedł pewnie i nie zgubił jej ani razu.
Wreszcie, uświadomiwszy sobie treść propozycji, zamyślił się na długo.
– Plan dobry – powiedział – ale nie przeciw shinobi. Shinobi chytrzy. Jeśli las ni z tego, ni z owego się zapali, zaczną podejrzewać podstęp.
– A czemu ni z tego, ni z owego? – Fandorin pokazał na niebo, całe pokryte czarnymi chmurami. – Sezon śliwowych deszczy. Burze częste, zwłaszcza w górach. Widział pan, jak często trafiają się w lesie osmalone drzewa? To od pioruna. Z pewnością będzie burza. Uderzenie pioruna, zapaliło się drzewo, wiatr podsycił ogień. Bardzo proste.
– Burza będzie – zgodził się dowódca. – Ale kto wie kiedy? Ile czekać? Dzień, dwa, tydzień?
– Dzień, dwa, tydzień – radca tytularny wzruszył ramionami, pomyślawszy: „Im dłużej, tym lepiej. Mamy, przyjacielu, odmienne interesy, ja chcę ratować Yumi, ty – pokonać skradaczy. A jeśli wraz z nimi zginie i ona, mała dla ciebie strata. Potrzebuję czasu, żeby się przygotować”.
– Plan dobry – powtórzył Kamata. – Ale nie dla mnie. Ja czekać tydzień nie będę, dwóch dni też nie. Też mam plan. Lepszy niż gaijina.
– Ciekawe jaki? – uśmiechnął się radca tytularny, pewien, że stary wojak blefuje.
Dobiegło stłumione rżenie, podzwanianie uprzęży. To docierała na miejsce karawana, która pod osłoną ciemności pokonała wąwóz.
Czarne kurtki szybko ściągnęły z mułów juki i skrzynie. Zatrzeszczały deski i w świetle ślepych latarek zabłysły lufy winchesterów, lśniące fabrycznym smarem.
– Co do leśnego pożaru, to dobre, to słuszne – zadowolonym głosem przygadywał Kamata, śledząc rozładunek czterech największych skrzyń.
Objawiła się tam w częściach dwuipółcalowa haubica górska produkcji Kruppa, najnowszy model. Na niedawnej wojnie Erast Pietrowicz widział takie zdobyczne u Turków.
– Strzelać z armaty. Sosny się zapalą. Shinobi wybiegną. Gdzie? Na dnie szczeliny postawię strzelców. Z drugiej strony, gdzie przepaść, też. Niech się spuszczają na linach – wszystkich ustrzelimy.
Kamata miłośnie pogładził broń po lufie.
Fandorin poczuł, jak po plecach przebiega mu zimny dreszcz. Tego się właśnie bał! Zamiast starannie opracowanej operacji dla uwolnienia porwanej nastąpi krwawa łaźnia, z której nie ocaleje nikt.
Spory ze starym bandytą nie miały sensu. Nie posłucha.
– Chyba pański plan w istocie jest prostszy. – Wicekonsul udał, że tłumi ziewnięcie. – O której zaczniemy?
– Godzinę po świcie.