Выбрать главу

Doczekawszy, kiedy nieskończenie długi wydech zamrze, radca tytularny z trzaskiem rozwarł drzwi na boki i runął do środka.

Ledwie zdążył złapać za boczną balustradkę na samym skraju nawisłego nad przepaścią drewnianego mostka. Fandorina ze wszystkich stron okrążało Nic – noc, niebo, czeluść.

Znów dobiegł wydech niewidzialnego kolosa. To westchnął bezbrzeżny eter, kołysany lekkim wietrzykiem.

Pod nogami miał wicekonsul samą czerń, nad głową gwiazdy, wokoło -oświetlone księżycem szczyty gór, a w dali, między dwoma zboczami, światełka odległej równiny.

Drgnąwszy, Erast Pietrowicz cofnął się na korytarz.

Zatrzasnął drzwi donikąd i zawołał:

– Masa!

Żadnej odpowiedzi.

Zajrzał do pokoju o drewnianej podłodze. Sługi tam nie było.

– Masa! – krzyknął jeszcze raz z irytacją.

Czyżby służący wyszedł na zewnątrz? Gdyby był w domu, odpowiedziałby przecież.

No tak, wyszedł. Drzwi wejściowe, które radca tytularny zostawił otwarte, były teraz zamknięte.

Fandorin podszedł, pociągnął za klamkę. Klamka nie ustąpiła. Ki diabeł?

Szarpnął co siły – drzwi ani drgnęły. Zaklinowały się? Nic nie szkodzi, przebić japońską przegródkę nietrudno.

Zamachnąwszy się, wicekonsul uderzył pięścią w słomianą płaszczyznę i aż krzyknął z bólu. Wrażenie było takie, jakby palnął ręką w żelazo.

Z tyłu coś zgrzytnęło. Erast Pietrowicz odwrócił się i zobaczył, jak ze ściany wysuwa się jeszcze jedna przegródka, zamykając go w ciasnym kwadracie między dwoma pokojami, które (jak dostrzegł dopiero teraz) były także zamknięte.

„Pułapka” – przeleciało przez głowę radcy tytularnemu.

Szarpnął lewe drzwi – daremnie, prawe – to samo.

Zatrzasnęli go jak zwierza w klatce!

No, ale i zwierz ma kły. Fandorin wyciągnął swojego siedmiostrzałowego gerstala i obrócił się wokół osi własnej, pewien, że jedne z czworga drzwi za moment się otworzą i wyłoni się zza nich wróg. Wiedział nawet, jak ten wróg będzie wyglądał: w czarnym obcisłym stroju, w masce zakrywającej całą twarz, tak że widoczne są tylko oczy.

I rzeczywiście ujrzał czarnego człowieka bez twarzy, ale nie tam, gdzie się spodziewał. Patrząc na boki, radca tytularny zadarł głowę i zamarł. Na suficie tuż nad nim leżał (a jakże, wbrew wszelkim prawom fizyki, właśnie leżał) rozpostarty pajęczo ninja. Para roziskrzonych oczu w wycięciu między chustą a maską patrzyła wprost na wicekonsula.

Erast Pietrowicz uniósł rękę z rewolwerem, lecz kula uderzyła w deski – niewyobrażalnie szybkim ruchem shinobi wczepił się dyplomacie w lufę i zdążył zwrócić ją w bok. Chwyt człowieka – pająka był żelazny.

Naraz pod nogami Fandorina ustąpiła podłoga i radca tytularny, zamknąwszy oczy, runął w dół. Gerstal został przy tym w ręce ninja.

Erast Pietrowicz spadł miękko – całkiem jak na poduszki. Otworzył oczy, pewien, że znajdzie się w ciemności, lecz w piwnicy płonęła lampa.

Naprzeciwko ogłuszonego upadkiem Fandorina, skrzyżowawszy nogi, siedział suchutki staruszek. Kurzył długą fajkę z malutką główką.

Wypuścił błękitnawy obłoczek, powiedział:

- I wait and you come *.

Zmrużone oczka otwarły się szerzej, błysnęły upiornym ogniem niczym dwa rozżarzone węgle.

Drzewo, płomienie,

Węgiel, bieg czasu, diament.

Oraz karoca.

Śmierć wroga

W przeciwieństwie do izb, jakie widział Fandorin w górze, piwnica wyglądała na zamieszkaną i na swój sposób nawet przytulną. Na podłodze istotnie rozrzucone były poduszki, na łąkowym stoliku parowała czarka herbaty a za plecami strasznego staruszka wisiał obraz – portret wojownika w rogatym hełmie, z łukiem w dłoniach i ściśniętą w zębach strzałą; oczy z groźnym błyskiem wlepione były w niebo.

Erast Pietrowicz przypomniał sobie legendę, jak wielki Momochi Tamba ustrzelił fałszywy księżyc, ale nie miał w tej chwili głowy do dawnych podań.

Rzucać się na wroga nie miało sensu – Fandorin całkiem dobrze pamiętał dwie poprzednie walki z jōninem, zakończone w jak najbardziej poniżający sposób. Wobec po stokroć silniejszego przeciwnika człowiek honoru ma tylko jedną broń: przytomność umysłu.

– Czemu porwałeś O-Yumi? – zapytał Erast Pietrowicz, ze wszystkich sił starając się nadać twarzy obojętność (po świeżym wstrząsie nie było to łatwe). Usiadłszy byle jak na podłodze, roztarł stłuczoną dłoń. Właz, przez który spadł, zatrzasnął się już. Nad głową żółcił się drewniany sufit.

– Nie porywałem jej – spokojnie odrzekł staruszek łamanym, lecz całkiem zrozumiałym angielskim.

– Kłamiesz!

Tamba nie obraził się, nie rozgniewał. Sennie opuścił powieki.

– Kłamstwo – to mój fach, lecz tym razem mówię prawdę.

Obojętności Erastowi Pietrowiczowi nie udało się zachować – w przystępie ślepej pasji skoczył, chwycił staruszka za wątłą szyję i potrząsnął nim, niepomny, że ten może sparaliżować go jednym dotknięciem palca.

– Gdzieś podział Yumi? Gdzie ona jest?

Tamba nie stawiał oporu, głowa latała mu na cherlawych ramionach.

– Tu. Jest tu – usłyszał Fandorin i cofnął ręce.

– Gdzie „tu”?

– W domu. Midori czeka na ciebie.

– Co za Midori? – Fandorin w napięciu zmarszczył czoło. – Gdzie moja Yumi?

Staruszek jak gdyby nigdy nic zerknął w głąb fajki, zobaczył, że tytoń się wysypał, i nabił nową szczyptę. Nadymając policzki, rozdmuchał ogienek i wtedy dopiero rzucił:

– Naprawdę zwie się Midori. To moja córka. Nie porywałem jej. Spróbowałby ktoś taką porwać…

– Hę? – to było wszystko, co zdołał wyrzec zdębiały Fandorin.

– O wszystkim decyduje sama. Ma przeokropny charakter. Jestem łagodnym ojcem, kręci mną, jak chce. Prawdziwy Tamba taką córkę by zabił.

– W jakim sensie „prawdziwy Tamba”? – Wicekonsul rozpaczliwie tarł czoło, starając się zebrać myśli. – Kim jesteś?

– Jestem jego następcą w jedenastym pokoleniu. – Jōnin wskazał fajką portret wojownika w rogatym hełmie. – Zwykłym słabym człowiekiem, nie tak, jak wielki przodek.

– Do diabła z g-genealogią! – zakrzyknął Erast Pietrowicz. – Gdzie moja Yumi?

– Midori – znów poprawił go jedenasty Tamba. – Słusznie mówiła o tobie: jesteś krótkowzroczny, krótkoskrzydły, półślepy. Wzrok ostry, ale przenika płytko. Lot szybki, ale nie zawsze trafny. Umysł bystry, ale nieglęboki. Widzę jednak pod twoją lewą kością policzkową cień kagebikari, świadczący, że jesteś na samym początku swej Drogi i możesz się zmienić na lepsze.

– Gdzież ona jest?! – Fandorin zerwał się na nogi, nie chcąc już słuchać bzdur. Skoczył i walnął głową w drewno – sufit był za niski dla jego wzrostu.

W czaszce wicekonsula zadzwoniło, przed oczyma zawirowały mu kręgi, lecz starzec nazywający się ojcem O-Yumi nie przerwał ani na moment.

– Widząc w porę na skrajach twego czoła guzy inuoka, nie poszczułbym na ciebie węża. Takich jak ty nie gryzą psy, nie tykają żmije, nie żądlą osy. Zwierzęta i rzeczy cię lubią. Jesteś człowiekiem bardzo rzadkiego gatunku. Dlatego też podsunąłem ci córkę.

Erast Pietrowicz nie przerywał mu już. O-Yumi wspominała, że jej ojciec był niedoścignionym mistrzem ninsō! Czyżby to, co mówi, było prawdą?

– Midori przyjrzała ci się i potwierdziła: tak, jesteś niezwykły. Szkoda takiego zabić. Prawidłowo wykorzystany, możesz przynieść wiele korzyści.

вернуться

* Czekałem i przyszedłeś (ang.).