Oddział wmaszerował gęsiego przez ostatnie drzwi do głównej groty. Zaparto drzwi. Światła wygaszono, z wylotów jaskini usunięto kaptury odsłaniając noc i gwiazdy, które wzeszły nad pustynią. Jessika przybliżyła się do suchego progu jaskini, podnosząc oczy na gwiazdy. Były wyraźne i bliskie. Docierała do niej krzątanina oddziału, słyszała gdzieś zza pleców strojenie balisety i mormorando Paula podającego ton. Nie spodobała jej się melancholia w jego głosie.
Z ciemności, z wnętrza groty, wdarł się głos Chani.
— Opowiedz mi o wodach swojej rodzinnej planety, Paulu Muad’Dibie.
I odpowiedź Paula:
— Innym razem, Chani. Obiecuję.
Jakiż, smutek.
— To dobra baliseta — powiedziała Chani.
— Bardzo dobra. Myślisz, że Dżamis ma coś przeciwko temu, żebym grał na niej?
On mówi o zmarłym w czasie teraźniejszym — pomyślała Jessika. Zaniepokoiły ją związane z tym ukryte znaczenia.
Męski głos wtrącił:
— Lubił muzykę wczesną porą ten nasz Dżamis.
— Więc zaśpiewaj mi jakąś swoją pieśń — poprosiła Chani.
Jakaż kobieca kokieteria w tonie tego dziecka — pomyślała Jessika. — Muszę przestrzec Paula przed ich kobietami… i to szybko.
— To była pieśń mojego przyjaciela — powiedział Paul. — Sądzę, że już nie żyje, mój Gurney. Nazywał to swoją modlitwą wieczorną.
Oddział ucichł, zasłuchany w głos Paula wzbijający się słodkim, chłopięcym tenorem ponad dzwonienie i brzdąkanie balisety:
Jessika czuła muzykę słów w swej piersi, pogańską i naładowaną dźwiękami, przywodzącą ją do gwałtownej i bolesnej świadomości samej siebie, doznań własnego ciała i jego potrzeb. Słuchała w pełnym napięcia milczeniu.
I Jessika usłyszała pogłos ciszy brzęczącej w powietrzu ostatnią nutą. Dlaczego mój syn śpiewa miłosną pieśń dla tej dziewuszki? — Ogarnął ją nagły strach. Życie płynęło wokół niej, a ona nie trzymała w garści jego cugli. — Dlaczego wybrał tę pieśń? — nie mogła zrozumieć. — Instynkty są czasami autentyczne. Dlaczego on to zrobił?
Paul siedział bez słowa w ciemności; jego świadomość opanowała jedna wszechwładna myśclass="underline" moja matka jest moim wrogiem. Ona nie wie o tym, ale jest. Ona sprowadza dżihad. Ona mnie zrodziła. Ona mnie wyszkoliła. Ona jest moim wrogiem.
Pojecie postępu działa jako mechanizm obronny chroniący nas przed upiorami przyszłości.
W swoje siedemnaste urodziny Feyd-Rautha Harkonnen zabił swego setnego niewolnika-gladiatora podczas rodowych igrzysk. Goście obserwatorzy z imperialnego dworu — hrabia i lady Fenring — bawiący z tej okazji na harkonneńskiej macierzystej planecie Giedi Prime, zostali zaproszeni tego popołudnia do zajęcia miejsc przy najbliższej rodzinie, w złotej loży ponad trójkątną areną. Na cześć urodzin barona i dla przypomnienia wszystkim Harkonnenom i poddanym, że Feyd-Rautha jest prawowitym dziedzicem, ogłoszono na Giedi Prime święto. Stary baron zarządził przerwę w pracy od południa do południa i uczyniono wysiłek, by w rodzinnym mieście Harko stworzyć pozory zabawy: z budynków powiewały flagi, ochlapano świeżą farbą mury wzdłuż Alei Dworskiej. Lecz poza główną trasą hrabia Fenring i jego pani zauważyli kupy śmieci, bure, złuszczone ściany przeglądające się w ciemnych kałużach ulicznych i ludzi przemykających ukradkiem.
W błękitnych murach cytadeli barona rzucała się w oczy przeraźliwa perfekcja, ale hrabia i jego pani widzieli, jaką cenę za to płacono — wszędzie straże i ów szczególny połysk broni, zdradzający wprawnemu oku, że jest ona w stałym użyciu. Posterunki kontrolujące normalny ruch pieszy z jednego rejonu do drugiego znajdowały się nawet w obrębie cytadeli. Wyszkolenie wojskowe znać było w sposobie poruszania się służby domowej, w sposobie trzymania ramion… w tym, jak jej oczy obserwowały, obserwowały i obserwowały.
— Presja się nasila — mruknął hrabia do żony w ich sekretnym języku. — Baron właśnie zaczyna dostrzegać prawdziwą cenę, jaką zapłacił za pozbycie się księcia Leto.
— Od czasu do czasu jestem zmuszona przypominać ci legendę o feniksie — odparła.
Znajdowali się w salonie recepcyjnym cytadeli czekając, by zabrano ich na rodowe igrzyska. Salon nie imponował wielkością, wszystkiego czterdzieści metrów długości i może połowa tego wszerz, lecz fałszywym kolumnom po bokach nadano kształt ostrego stożka, sufit zaś wznosił się łagodnym łukiem, co razem stwarzało iluzję o wiele większej przestrzeni.
— A-a-a-ch, oto i baron — rzekł hrabia.
Baron płynął przez salę tym osobliwym, rozkołysanym ślizgiem, zrodzonym z konieczności kierowania uwieszonym dryftów ciężarem. Policzki podrygiwały mu w górę i w dół, dryfy podskakiwały i przemieszczały się pod pomarańczową szatą. Pierścienie migotały na jego dłoniach i lśniły wetkane w szatę opality. U boku barona kroczył Feyd-Rautha. Ciemne włosy miał ufryzowane w krótkie loki, których filuterność raziła nad ponurymi oczami. Nosił opiętą, czarną tunikę i obcisłe spodnie leciutko rozszerzone u dołu. Jego drobne stopy okrywały pantofle na miękkich podeszwach.
Obserwując postawę młodzieńca i falowanie niezawodnych mięśni pod tuniką hrabina Fenring pomyślała: ten nie pozwoli sobie na to, by obrosnąć sadłem. Baron zatrzymał się przed nimi i z miną posiadacza ujął ramię Feyda-Rauthy.
— Mój bratanek, na-baron, Feyd-Rautha Harkonnen — powiedział i zwracając niemowlęco pulchną twarz do Feyda-Rauthy dodał: — Hrabia i lady Fenring, o których ci mówiłem.
Feyd-Rautha pochylił głowę z obowiązującą kurtuazją. Oczy wlepił w hrabinę Fenring. Złotowłosa i wiotka, kryła doskonałość swej figury w powłóczystej szacie z surowej tkaniny, prostego kroju, bez żadnej ozdoby. Szarozielone oczy spoglądały na niego bez zmrużenia. Otaczał ją ten pogodny spokój Bene Gesserit, w którym młodzieniec wyczuwał nieuchwytny powód do niepokoju.
— Um-m-m-m-ach-hm-m-m-m — powiedział hrabia. Studiował Feyda-Rauthę.
— Jaki hum-m-m-m akuratny młody człowiek, ach, moja… hm-m-m-m… droga? — hrabia zerknął na barona. — Mój drogi baronie, powiadasz, że mówiłeś o nas temu akuratnemu młodzieńcowi. Co takiego mówiłeś?
— Mówiłem mojemu bratankowi o wielkim szacunku, jakim darzy cię nasz Imperator, hrabio Fenring — rzekł baron. Zapamiętaj go sobie dobrze, Feyd! Morderca o łagodności baranka to najgroźniejszy typ — myślał.
— Ależ oczywiście! — odparł hrabia i uśmiechnął się do żony.
Feyd-Rautha uznał ruchy i słowa tego człowieka niemalże za obraźliwe. Były o włos od jakiejś demonstracji, której nie dałoby się puścić mimo uszu. Młodzieniec skupił uwagę na hrabim, drobnym, anemicznie wyglądającym mężczyźnie. Twarz łasicy o za dużych ciemnych oczach. Siwizna na skroniach. I jego ruchy — robił gest dłonią lub odwracał głowę w jedną stronę, a mówił w drugą. Trudno było za tym nadążyć.