Выбрать главу

— Harkonnenowie mogą niezadługo mieć nowego barona.

— Jeżeli taki jest plan Hawata.

— To wymaga sprawdzenia, rzeczywiście — powiedziała.

— Młody będzie korniej szedł na pasku.

— Naszym… po dzisiejszej nocy — powiedziała.

— Nie przewidujesz trudności z uwiedzeniem go, moja ty zarodowa klaczko?

— Nie, mój kochany. Widziałeś, jak na mnie patrzył.

— Tak, a teraz widzę, dlaczego musimy mieć tę linię genetyczną.

— Właśnie, i jasne jest, że musimy mieć go w garści. Na samym dnie jego najgłębszej jaźni zaszczepię niezbędne zwroty prana — bindu, które rzucą go na kolana.

— Wyjedziemy stąd jak najszybciej, jak tylko będziesz pewna — powiedział.

Zadygotała.

— Z całą pewnością. Nie chcę urodzić dziecka w tym strasznym miejscu.

— Czego to się nie robi dla ludzkości — rzekł.

— Twoja rola jest łatwa — odparła.

— Istnieją pewne starodawne uprzedzenia, które ja zwalczam — powiedział. — Są zgoła pierwotnej natury, jak wiesz.

— Moje drogie biedactwo — poklepała go po policzku. — Wiesz, że to jedyny pewny sposób zachowania tej linii.

Powiedział sucho:

— Doskonale rozumiem, co robimy.

— Nie przegramy — powiedziała.

— Wina rodzi się z poczucia przegranej — przypomniał jej.

— Nie będzie żadnej winy — rzekła. — Hipnozowanie w psychice tego Feyda-Rauthy i jego dziecko w moim łonie, i — już nas nie ma.

— Ten jego stryj — powiedział. — Widziałaś kiedykolwiek takie zwyrodnienie?

— Jest bardzo krwiożerczy — odparła — ale bratanek z powodzeniem może wyrosnąć na coś gorszego.

— Dzięki takiemu stryjowi. Wiesz, kiedy się pomyśli, czym mógłby być ten chłopak przy jakimś innym wychowaniu, według kodeksu Atrydów, na przykład.

— To smutne — powiedziała.

— Gdyby tak można było ocalić i młodego Atrydę, i jego. Z tego, co słyszałem o tamtym młodym Paulu, to najwspanialszy chłopak, idealne połączenie wychowania i wyszkolenia. — Pokręcił głową. — Ale nie czas żałować róż, gdy płoną lasy.

— Jest pewne porzekadło Bene Gesserit — odezwała się.

— Ty masz na wszystko porzekadła — zaprotestował.

— To ci się akurat spodoba — powiedziała. — Mówi ono: „Nie uważaj człowieka za zmarłego, dopóki nie widziałeś jego ciała. I nawet wtedy możesz się pomylić”.

Muad’Dib powiada nam w „Porze zadumy”, że pierwsze zderzenia z arrakańskimi wymogami były dla niego prawdziwym początkiem edukacji. Wtedy to nauczył się przewidywać pogodę z tyczenia piasku, nauczył się języka żądeł wiatru kąsających mu skórę, dowiedział się, jak potrafi grać w nosie świerzbiącym od piasku i jak otulać się drogocenną wilgocią własnego ciała, jak jej strzec i bronić. Kiedy oczy jego przybrały błękit ibada, nauczył się postawy Chakobsa.

przedmowa Stilgara do „Muad’Dib jako człowiek” pióra księżniczki Irulan

Powracający do siczy z dwojgiem rozbitków pustyni oddział Stilgara wychodził z basenu w zanikającym świetle pierwszego księżyca. Owinięte burnusami sylwetki śpieszyły się czując bliskość domu. Szara kreska świtu za nimi była najjaśniejszą kartką w ich horyzontalnym kalendarzu, który wskazywał środek jesieni w miesiącu monadnok. Podnóże urwiska zaściełały naniesione wiatrem martwe liście, skąd zbierały je dzieci z siczy, jednakże żadnego echa przejścia oddziału nie dało się wyróżnić spośród naturalnych odgłosów nocy, z wyjątkiem zdarzających się od czasu do czas potknięć Paula i jego matki.

Paul otarł z czoła zlepiony potem kurz, poczuł szarpnięcie za ramię i usłyszał syk Chani:

— Zrób, jak ci mówiłam: naciągnij fałdę kaptura na czoło! Tylko oczy zostaw na wierzchu. Marnujesz wilgoć.

Wydany za ich plecami szeptem rozkaz nakazał milczenie:

— Pustynia cię słyszy!

Wysoko wśród skał nad ich głowami zaćwierkał ptak. Oddział zatrzymał się i Paul wyczuł nagłe napięcie. Spośród skał dobiegło nikłe tupotanie, dźwięk nie głośniejszy od mysich podskoków na piasku. Ponownie zaćwierkał ptak. W szeregach nastąpiło poruszenie, i znowu mysie tuptanie po piasku. Raz jeszcze zaćwierkał ptak.

Oddział podjął wspinaczkę w skalnej szczelinie, lecz Fremeni jakby wstrzymali oddech; Paul dostrzegł ich ukradkowe spojrzenia w stronę Chani, jej zamknięcie się, jakby zapadnięcie w sobie i to wszystko nakazało mu ostrożność.

Podłoże już było skaliste, w ledwo uchwytnych szarościach i szelestach burnusów Paul wyczuwał zelżenie dyscypliny i wciąż tę wewnętrzną martwotę w Chani i pozostałych. Podążył za mglistym cieniem w górę po stopniach, za zakręt, kolejnymi stopniami do tunelu, przez dwie pary drzwi z grodziami wilgoci, do oświetlonego kulą wąskiego korytarza o ścianach i suficie z żółtej skały.

Wszędzie wokoło Paul widział, jak Fremeni odrzucają kaptury, usuwają wtyki nosowe, oddychają głęboko. Ktoś westchnął. Paul rozejrzał się za Chani i stwierdził, że gdzieś od niego odeszła. Otaczała go ciżba zawiniętych w burnusy ciał. Ktoś szturchnąwszy go powiedział:

— Przepraszam, Usul. Ale ścisk! Zawsze tak jest.

Wąska, brodata twarz osobnika zwanego Farokiem obróciła się do Paula z lewej strony. Zamalowane oczodoły i błękitna ciemność oczu wyglądały jeszcze ciemniej pod żółtymi kulami.

— Zrzuć kaptur, Usul — powiedział Farok. — Jesteś w domu.

I pomógł Paulowi zwolnić zatrzask kaptura robiąc łokciami miejsce wokół nich. Paul wyjął wtyki nosowe, odsunął na bok owiewkę ust. Buchnął mu w nozdrza panujący w pomieszczeniu smród: nie myte ciała, destylaty estrowe z regenerowanych wydalin, wszędzie kwaśne wyziewy człowiecze, a ponad tym wszystkim zapachowa burza przyprawy i jej pochodnych.

— Na co czekamy, Farok? — zapytał Paul.

— Chyba na Matkę Wielebną. Słyszałeś wiadomość; biedna Chani.

— Biedna Chani? — Paul postawił w myśli znak zapytania. Rozejrzał się dokoła ciekawy, gdzie ona jest i gdzie też podziała się w całym tym ścisku jego matka. Farok zaciągnął się głęboko powietrzem.

— Zapachy domu — powiedział.

Paul stwierdził, że ten człowiek rozkoszuje się smrodliwym powietrzem, że w jego głosie nie ma ironii. Wtem usłyszał chrząknięcie matki i przez ciżbę doszedł go jej głos.

— Jakież bogactwo woni w twej siczy, Stilgarze. Widzę, że przerabiacie znaczne ilości przyprawy… produkujecie papier… plastiki… i czy nie chemiczne materiały wybuchowe?

— Poznajesz to po zapachu? — Był to już czyjś inny głos. A Paul zdał sobie sprawę, że matka mówiła na jego użytek, że chciała, by szybko pogodził się z tym atakiem na swoje powonienie. Od czoła oddziału doleciał szmer ożywienia i przeciągłe westchnienie, jakby podawane sobie dalej przez Fremenów, aż Paul usłyszał ściszone głosy przekazujące wiadomość do tyłu.

— Więc to prawda, Liet nie żyje.

Liet — pomyślał Paul. A potem: Chani, córka Lieta. Kawałki łamigłówki złożyły mu się w całość. „Liet” było to fremeńskie imię planetologa. Paul spojrzał na Faroka.

— Czy to ten Liet, który jest znany jako Kynes? — zapytał.

— Jest tylko jeden Liet — powiedział Farok.

Paul odwrócił się, utkwił spojrzenie w okrytych burnusem plecach Fremena przed sobą. Więc Liet — Kynes nie żyje — myślał.

— To harkonneńska zdrada… — ktoś zasyczał. — Upozorowali wypadek… zaginął w pustyni… w katastrofie ornitoptera…