— Nieźle jak na tak kiepską do instrumentu rękę — powiedział Paul — ale jeśli moja matka usłyszy, jakie wyśpiewujesz na zamku świństwa, udekoruje twoimi uszami zewnętrzny mur.
Gurney pociągnął się za lewe ucho.
— Dekoracja z nich też kiepska, okropnie się zszargały od podsłuchiwania przy dziurkach od klucza, jak pewien znajomy mi chłopak ćwiczy jakieś dziwne przyśpiewki na swojej balisecie.
— Zapomniałeś już, widzę, jak to miło, gdy ktoś ci nasypie piasku do łóżka — powiedział Paul. Ściągnął ze stołu pas tarczowy zapinając go jednym ruchem na biodrach. — A więc stawaj do walki!
Oczy Hallecka rozszerzyły się w udanym zdziwieniu.
— A więc to tak! To twoja wredna dłoń dokonała owego czynu! Broń się dziś, młody panie, broń się. — Porwał rapier, wywinął nim w powietrzu. — Jestem demonem zemsty!
Paul podniósł bliźniaczy rapier, zgiął w dłoniach klingę, stanął w aguile z jedną nogą wysuniętą do przodu. Przybrał pełną namaszczenia pozę komicznie parodiując doktora Yuego.
— Ale gamonia przysyła mi ojciec do białej broni — zadeklamował Paul. — Gamoniowaty Gurney Halleck zapomniał podstawowych zasad walki z uzbrojonym i chronionym tarczą przeciwnikiem.
Paul trzasnął wyłącznikiem siły w pasie, poczuł świerzbienie gęsiej skóry na czole i wzdłuż pleców od pola ochronnego, usłyszał charakterystyczne zmatowienie przefiltrowanych przez tarczę zewnętrznych odgłosów.
— Walcząc z tarczą poruszamy się szybko w obronie, powoli w natarciu — powiedział. — Natarcie ma na celu wyłącznie sprowokowanie przeciwnika do zrobienia fałszywego kroku, wystawienie go na śmiertelny cios. Tarcza odwraca szybkie pchnięcie, przyjmuje powolny chandżar!
Paul prztyknął klingą, wykonał błyskawiczną fintę i uciekł rapierem do tyłu sposobiąc się do zwolnionego pchnięcia tak mierzonego w czasie, by zwiodło ślepy system obronny tarczy. Halleck obserwował akcję, w ostatniej chwili zrobił ćwierć obrotu, przepuszczając stępiony koniec rapiera koło swej piersi.
— Szybkość znakomita — powiedział. — Lecz byłeś szeroko otwarty na sparowanie pchlim sztychem do dołu.
Paul odstąpił do tyłu, zmarkotniały.
— Powinienem sprać ci tyłek za takie roztrzepanie — powiedział Halleck. Wziął ze stołu goły chandżar i podniósł go do góry.
— Coś takiego w dłoni przeciwnika może ci utoczyć krwi. Jesteś pojętnym uczniem jak żaden, lecz ostrzegałem cię, abyś nawet w zabawie nie dopuścił człowieka ze śmiercią w dłoni za zasłonę.
— Chyba nie jestem dziś w odpowiednim nastroju — powiedział Paul.
— W nastroju? — Głos Hallecka zdradzał wściekłość nawet przez filtr tarczy. — Co ma do tego nastrój? Walczysz, kiedy zachodzi konieczność, bez względu na nastroje. Nastrój można mieć do przejażdżki na koniu, do dziewczyny czy gry na balisecie. Ale nie do walki.
— Bardzo mi przykro, Gurney.
— Za mało ci przykro!
Halleck ożywił swoją tarczę, pochylił się z chandżarem w wysuniętej do przodu lewej ręce i z rapierem wysoko uniesionym w prawej.
— Teraz, powiadam ci, broń się naprawdę!
Dając ogromnego susa w bok i drugiego przed siebie, zaatakował z furią. Paul cofnął się, parując. Słyszał trzaski pola, kiedy krawędzie tarcz starły się i odepchnęły nawzajem, czuł mrowienie naelektryzowanej od tego zetknięcia skóry. Co opętało Gurneya — zadawał sobie pytanie. — On tego nie udaje!
Paul zrobił ruch lewą ręką, z pochwy u nadgarstka spuścił sztylet do swej dłoni.
— Zorientowałeś się, że potrzebna ci ekstra klinga, co? — mruknął Gurney.
Czyżby zdrada? — zdumiał się Paul. — To niepodobne do Gurneya! Walczyli dokoła sali — pchnięcie i parada, zwód i kontrriposta. Wewnątrz ochronnych bąbli powietrze stęchło od oddechów, nie była go w stanie wymienić powolna cyrkulacja wzdłuż brzegów tarcz. Po każdym zetknięciu się tarcz coraz, silniej czuć było ozon. Paul nadal się cofał, ale teraz kierował swój odwrót na stół treningowy. Jeśli zdołam obrócić go przy stole, pokażę mu sztuczkę — pomyślał. — Jeszcze krok, Gurney.
Gurney zrobił krok. Paul sparował zasłoną usuwającą w dół, dojrzał, jak rapier Hallecka zawadza o krawędź stołu. Zszedł z linii ćwierćobrotem, zadał górne pchnięcie rapierem i podjechał sztyletem do szyi Hallecka. Zatrzymał ostrze na centymetr od żyły szyjnej.
— Tego szukasz? — wyszeptał.
— Popatrz w dół, chłopcze — wysapał Gurney.
Paul usłuchał, zobaczył wsunięty pod brzeg stołu chandżar Hallecka, niemal przytknięty czubkiem do swego krocza.
— Razem byśmy poszli do nieba — powiedział Halleck. — Ale przyznam, że nieco lepiej walczyłeś, gdy zostałeś przyciśnięty. Zdaje się, że tym razem nastrój ci nieco dopisał. — I wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu.
— Ale na mnie napadłeś — powiedział Paul. — Czy rzeczywiście ciąłbyś do krwi?
Halleck cofnął chandżar, wyprostował się.
— Gdybyś walczył choć odrobinę poniżej swych możliwości. Zrobiłbym ci niezłą krechę, długo byś ją pamiętał. Nie pozwolę, by mój ulubiony adept padł z ręki pierwszego harkonneńskiegołazęgi, jaki stanie mu na drodze.
Paul wyłączył tarczę, oparł się o stół dla złapania oddechu.
— Należała mi się, Gurney. Lecz ojciec by się pogniewał, gdybyś mnie zranił. Ja nie pozwolę z kolei, by ciebie karano za moje potknięcia.
— Jeśli o to chodzi — powiedział Halleck — było ono i moim potknięciem. I nie martw się niepotrzebnie o jedną czy dwie blizny zarobione podczas treningu. Ciesz się, że masz ich tak mało. A co to twego ojca, to książę ukarze mnie, jeśli mi się nie uda zrobić z ciebie rębacza pierwszej klasy. I to by już było moje potknięcie, gdybym nie wyjaśnił sprawy owego nastroju, w jaki nagle popadłeś.
Paul wyprostował się, z powrotem włożył sztylet do pochwy nad nadgarstkiem.
— To, co tutaj robimy, to niezupełnie są żarty — powiedział Halleck.
Paul skinął głową. Zadziwiła go nietypowa dla Gurneya grobowa mina, głębia jego śmiertelnej powagi. Spojrzał na krwawinową bliznę koloru buraka przecinającą brodę mężczyzny i przypomniał sobie, jak to Gurney zarobił ją od Bestii Rabbana w niewolniczych sztolniach Harkonnenów na Giedi Prime. I poczuł nagły wstyd, że choć przez chwilę zwątpił w Gurneya. Po czym przyszło mu na myśl, że powstaniu blizny Hallecka towarzyszył ból — być może ból równie wielki, jak ten, który zadawała mu Matka Wielebna. Odsunął od siebie ową myśl, przejmowała chłodem ich świat.
— Chyba jednak miałem nadzieję, że sobie pożartujemy — powiedział. — Wszystko dokoła jest ostatnio takie poważne.
Halleck odwrócił się, aby ukryć wzruszenie. Piekły go od czegoś oczy. Ból wzbierał w nim jak wrzód, i to było wszystko, co mu pozostało po jakimś utraconym wczoraj, z którego odarł go czas.
Jakże wcześnie ten dzieciak musi stać się mężczyzną — pomyślał Halleck. — Jakże wcześnie musi odcyfrować ową formułę w głębi własnego umysłu, ów cyrograf brutalnej przestrogi, po to, by zgłosić ten nieunikniony fakt w nieuniknionych słowach: „Melduję się jako najbliższy krewny”.
Halleck powiedział nie odwracając się:
— Wyczuwałem w tobie chęć do zabawy, chłopcze, i niczego goręcej nie pragnąłem, jak przyłączyć się do niej. Ale zabawa się skończyła. Jutro wyruszamy na Arrakis. Arrakis jest naprawdę. Harkonnenowie są naprawdę.