— Sadzenie trwa dalej.
— Co to takiego kolektory rosy? — zapytał.
— Niczego was nie uczą w… tam… skądkolwiek pochodzisz?
— Nie o kolektorach rosy.
— Ha! — rzekła i w tym słowie zamknęła całą konwersację.
— No więc, co to takiego?
— Każdy krzak, każde ziele, które widzisz w ergu… — powiedziała — jak sobie wyobrażasz, że ono żyje kiedy je zostawiamy? Każde zostało bardzo pieczołowicie zasadzone we własnym maleńkim dołku. Dołki są wypełnione gładkimi owalami z chromoplastiku. W świetle robią się białe. Widać, jak połyskują o świcie, jeśli się patrzy z wysokiego miejsca. Biel odbija. Lecz kiedy Praojciec Słońce odejdzie, chromoplastik odzyskuje przezroczystość w mroku. Ochładza się z niesamowitą szybkością. Powierzchnia skrapla wilgoć z powietrza. Ta wilgoć ścieka w dół utrzymując nasze rośliny przy życiu.
— Kolektory rosy — wyszeptał, oczarowany prostym pięknem tego pomysłu.
— Opłaczę Dżamisa, gdy przyjdzie na to pora — powiedziała, jak gdyby jej myśl nie opuściła innego jego pytania. — Dobry to był mężczyzna, ten Dżamis, ale popędliwy. Dobrym żywicielem był mój Dżamis, i cudowny dla dzieci. Nie robił różnicy między chłopcem Geoffa, moim pierworodnym, a swoim własnym synem. Byli równi w jego oczach.
Zwróciła badawcze spojrzenie na Paula.
— Czy tak samo będzie z tobą, Usul?
— My nie mamy takiego problemu.
— Ale gdyby…
— Harah!
Wzdrygnęła się od szorstkiej surowości jego głosu. Z lewej strony minęli następne jasno oświetlone pomieszczenie, widoczne pod łukiem sklepienia.
— A tam co robią? — zapylał.
— Naprawiają maszyny tkackie — powiedziała. — Ale muszą je zdemontować do zapadnięcia nocy. — Wskazała odgałęzienie tunelu po lewej ręce.
— Dalej w tę stronę jest przetwórnia żywności i konserwacja filtrfraków. — Popatrzyła na Paula. — Twój frak wygląda na nowy. Lecz gdyby wymagał naprawy, znam się na frakach. Pracuję sezonowo w ich wytwórni.
Zaczęli teraz napotykać gromadki ludzi i większe zagęszczenia otworów w ścianach tunelu. Minął ich rząd mężczyzn i kobiet dźwigających ciężkie, bulgotliwe sakwy, od których biła silna woń przyprawy.
— Nie dostaną naszej wody — powiedziała Harah. — Ani naszej przyprawy. Możesz być pewny.
Paul zerknął na otwory ścianach tunelu — dostrzegł grube dywany na podwyższonych progach, mignęły mu jaskrawe tkaniny na ścianach, stosy poduszek. Ludzie w otworach milkli na ich widok ścigając Paula dzikimi spojrzeniami.
— Oni uważają to za dziwne, że pokonałeś Dżamisa — powiedziała Harah. — Zapewne będziesz musiał się wykazać, kiedy osiądziemy w nowej siczy.
— Nie lubię zabijania.
— Tak twierdzi Stilgar — rzekła, ale jej głos zdradzał niedowierzanie.
Przed nimi coraz głośniej rozbrzmiewało przenikliwe zawodzenie. Zbliżyli się do kolejnego bocznego wylotu, szerszego od wszystkich poprzednich. Paul zwolnił kroku i zajrzał do sali zapełnionej dziećmi, które siedziały ze skrzyżowanymi nogami na przykrytej kasztanowatym dywanem podłodze. Przy tablicy pod przeciwległą ścianą kobieta w żółtym sari stała z projekcyjnym stylusem w dłoni. Tablicę pokrywały rysunki — kółka, trójkąty, krzywe, wężyki i kwadraty, płynne łuki poprzecinane liniami równoległymi. Kobieta wskazywała kolejne rysunki tak szybko, jak tylko mogła przesunąć stylus, a dzieci skandowały w rytmie poruszeń jej dłoni. Paul nasłuchiwał głosów cichnących za nimi w miarę jak razem z Harah zagłębiał się w sicz.
— Drzewo — wyśpiewywały dzieci. — Drzewo, trawa, wydma, wiatr, góra, wzgórze, ogień, błyskawica, skała, kamienie, pył, piasek, upał, kryjówka, upał, pełnia, zima, zimny, pusty, erozja, lato, jaskinia, dzień, napięcie, księżyc, noc, monadnok, pyłopływ, stok, sadzonka, ściągacz…
— Prowadzicie lekcje w takim czasie jak teraz? — zapytał Paul.
Twarz jej sposępniała, w głosie zabrzmiał żal.
— Nie możemy zaniechać ani na chwilę tego, czego nauczył nas Liet. Liet, który nie żyje, nie może zostać zapomniany. Taka jest postawa Chakobsa.
Przeszła na lewą stronę tunelu, wspięła się na próg i rozdzieliła pomarańczowe kotary stając z boku.
— Twoja jali czeka na ciebie, Usul.
Paul zawahał się, nim dołączył do niej na progu. Poczuł nagłą niechęć do pozostania sam na sam z tą kobietą. Dotarło do niego, że osacza go filozofia życia, którą można zrozumieć jedynie przez przyjęcie aksjomatu ekologicznego idealizmu i materializmu, Czuł, że ten fremeński świat próbuje go złowić w sieć swoich ścieżek. I wiedział, co go czeka w tej sieci — szalona dżihad, święta wojna, do której za wszelką cenę nie mógł dopuścić.
— To twoja jali — powiedziała Harah. — Dlaczego się wahasz?
Paul kiwnął głową i przyłączył się do niej na progu. Podniósł drugie skrzydło zasłony czując pod palcami metalowe włókna w tkaninie i wszedł za Harah w krótki korytarz wejściowy i dalej do większego kwadratowego pomieszczenia o boku około sześciometrowej długości, gdzie podłoga była zasłana puszystymi, błękitnymi dywanami, na skalnych ścianach wisiały błękitne i zielone tkaniny, nad głową nastawione nażółto kule świętojańskie kołysały się na tle żółtych draperii sufitowych. Sprawiało to wrażenie starożytnego namiotu.
Harah stanęła przed nim z lewą ręką na biodrze; oczami studiowała twarz Paula. Ukrył swoje zakłopotanie omiatając pomieszczenie szybkim spojrzeniem. Za zasłonami po prawej stronie dostrzegł częściowo niewidoczny większy pokój, ze stosami poduszek pod ścianami. Wyczuł lekki podmuch z przewodu wentylacyjnego, zauważył wylot sprytnie ukryty w ornamencie zasłon na wprost przed sobą.
— Czy życzysz sobie, abym pomogła ci zdjąć filtrfrak? — spytała Harah.
— Nie… dziękuję.
— Podać jedzenie?
— Tak.
— Za drugim pokojem jest komora odzysku — wskazała gestem. — Dla twojej przyjemności i wygody, kiedy nie nosisz filtrfraka.
— Mówiłaś, że musimy opuście tę sicz — powiedział Paul. — Czy nie powinniśmy się pakować albo coś w tym rodzaju?
— Zrobimy to w odpowiednim czasie — powiedziała. — Siepacze muszą najpierw przeniknąć do naszego regionu.
Nadal ociągała się, zapatrzona w niego.
— O co chodzi? — zapytał.
— Ty nie masz oczu ibada. To jest dziwne, ale całkiem pociągające.
— Przynieś to jedzenie — rzekł. — Jestem głodny.
Uśmiechnęła się do niego, domyślnym, kobiecym uśmieszkiem, który wprawił go w zakłopotanie.
— Jestem do twoich usług — powiedziała, zawirowała jak baletnica i odpłynęła dając nurka za grubą kotarę, która nim opadła na miejsce, odsłoniła mu następny korytarz.
Zły sam na siebie Paul wśliznął się za delikatną zasłonę z prawej strony do większego pokoju. Tam przystanął na moment bijąc się z myślami. Zastanowił się, gdzie może być Chani… Chani, która dopiero co straciła ojca. W tym jesteśmy do siebie podobni — pomyślał. Z zewnętrznych korytarzy dobiegło zawodzenie stłumione przez izolujące kotły. Powtórzyło się z nieco większej dali. I raz jeszcze. Paul zrozumiał, że nie widział żadnych zegarów. Doszedł go nikły zapach palonego krzewu Covillea mexicana, który przynosiła fala wszechobecnego smrodu siczy. Zauważył,że ten atak odoru na zmysły już mu nie przeszkadza. I ponownie zamyślił się nad swoją matką, jak się też ustawi w ruchomej mozaice przyszłości… ona i córka, którą ma zrodzić. Rozpląsały się wokół niego zmienne czaso-świadomości. Potrząsnął głową, skupiając uwagę na oznakach dowodzących ogromnej głębi i rozpiętości tej fremeńskiej kultury, która ich połknęła. I na jej subtelnych osobliwościach. W jaskiniach i w tym pokoju zauważył pewną rzecz sugerującą daleko większe różnice niż wszystko, z czym się zetknął dotychczas. Tutaj nie było śladu wykrywacza trucizny, niczego, co by wskazywało na użycie wykrywaczy w tym jaskiniowym mrowisku. Wdychał zaś woń trucizny ze smrodem siczy — silnych trucizn, pospolitych.