— Ja cię znam, Chani — wyszeptał. — Siedzieliśmy na skalnej półce ponad piaskami, ja zaś koiłem twe lęki. Pieściliśmy się w mroku siczy. Myśmy…
Stwierdził, że traci ogniskową widzenia: — próbował potrząsnąć głową, ale się potknął. Chani podtrzymała go, wprowadzając za ciężkie kotary w żółtą przytulność prywatnego mieszkania, z niskimi stolikami, poduszkami, posłaniem nakrytym pomarańczową narzutą. Paul uprzytomnił sobie, że się zatrzymali, że Chani stoi przed nim i że w oczach ma wyraz cichego lęku.
— Musisz mi powiedzieć — szepnęła.
— Tyś jest Sihaja — rzekł — wiosna pustyni.
— Kiedy plemię zespala się w Wodzie — odparła — jesteśmy razem… wszyscy. Zespalamy się. Mogę… czuć w sobie innych, lecz boję się zespolenia z tobą.
— Dlaczego? — Starał się skoncentrować na niej, ale przeszłość i przyszłość stapiały się w teraźniejszość zamazując jej wizerunek. Widział ją na różne sposoby w niezliczonych pozycjach i sytuacjach.
— W tobie jest coś przenikającego — powiedziała. — Kiedy cię zabrałam od innych… zrobiłam to ponieważ czułam, czego reszta pragnie. Ty… wywierasz na ludzi nacisk. Ty… sprawiasz, że mamy widzenia!
Zmusił się, by mówić wyraźnie:
— Co widzisz?
Spuściła wzrok na swoje dłonie.
— Widzę dziecko… w swych ramionach. To jest nasze dziecko, twoje i moje. — Położyła dłoń na ustach. — Skąd ja znam każdy rys twojej twarzy…
Oni mają ten dar w pewnym stopniu. — powiedział mu jego umysł. — Ale tłumią go, bo to przeraża.
W chwili jasności zobaczył, jak Chani dygoce.
— Co takiego chcesz powiedzieć? — zapytał.
— Usul — wyszeptała, dygocąc w dalszym ciągu.
— Nie możesz wycofać się w przyszłość — powiedział. Ogarnęło go niezmierne współczucie dla niej. Przyciągnął ją do siebie, pogłaskał pogłowie. — Chani, Chani, nie bój się.
— Usul pomóż, mi — załkała.
Poczuł, jak wraz z działaniem jego słów narkotyk dokończył swego w nim dzieła, zdzierając wszelkie kurtyny i pokazując mu odległy szary wir jego przyszłości.
— Jesteś taki spokojny — powiedziała Chani.
Balansując w swej świadomości patrzył, jak czas rozciąga się we własnych osobliwych wymiarach, w stanie delikatnej równowagi, a jednak wirujący, wąski, a rozpostarty jak sieć zagarniająca niezliczone światy i siły, napięta lina, po której musi przejść, a zarazem roztańczona pod stopami karuzela. Po jednej stropie widział Imperium, jakiegoś Harkonnena imieniem Feyd-Rautha, który śmigał ku niemu jak śmiertelne ostrze, sardaukarów rwących jak huragan ze swej planety, by szerzyć pogrom na Arrakis, współdziałającą z nimi i spiskującą Gildię, Bene Gesserit z ich planem doboru hodowlanego. Wszystko to wzbierało jak burza na jego horyzoncie, powstrzymywana jedynie przez Fremenów i ich Muad’Diba, uśpionych tytanicznych Fremenów, sprężonych do swej dzikiej krucjaty przez wszechświat. Paul czuł, że jest w samym środku, na osi, na której obraca się cała ta konstrukcja, że idzie po jakimś cienkim drucie spokoju z odrobiną szczęścia, i z Chani obok siebie. Widział ciągnący się przed nim drut, widział czas względnego spokoju w ukrytej siczy, chwilę oddechu między okresami gwałtu.
— Nie ma innego miejsca na spokój — powiedział.
— Usul, ty płaczesz — wyszeptała Chani, — Usul, siło moja, czy ty dajesz wilgoć umarłym? Którym umarłym?
— Tym, co jeszcze nie umarli — powiedział.
— Więc nie zabieraj im czasu życia.
Przez narkotyczną mgłę wyczuł, jak dalece ma rację, gwałtownie przyciągnął ją do siebie.
— Sihaja!
Położyła mu dłoń na policzku.
— Już się nie boję, Usul. Spójrz na mnie. Widzę to, co ty widzisz, kiedy mnie obejmujesz.
— Co widzisz?
— Widzę, jak dajemy sobie wzajemnie miłość w chwili ciszy pomiędzy burzami. Takie jest nasze przeznaczenie.
Narkotyk zmógł go znowu i Paul pomyślał: tak wiele razy dawałaś mi ukojenie i zapomnienie. Na nowo pogrążył się w hiperiluminacji i wypukłorzeźbie wizji czasu, czuł, jak jego przyszłość staje się wspomnieniem — czułych poniżeń fizycznej miłości, zespolenia i komunii jaźni, łagodności i gwałtu.
— Tyś jest silna, Chani — wyszeptał. — Nie opuszczaj mnie.
— Nigdy — powiedziała i pocałowała go w policzek.
KSIĘGA TRZECIA
Prorok
Żadna kobieta, żaden mężczyzna, żadne dziecko nigdy nie byli w bliskiej zażyłości z moim ojcem. Jeżeli można mówić o niewymuszonym koleżeństwie Padyszacha Imperatora z kimkolwiek, najbliższy tego był stosunek okazywany mu przez hrabiego Hasimira Fenringa, towarzysza z dzieciństwa. Miarę przyjaźni hrabiego Fenringa można przedstawić najpierw na przykładzie pozytywnym: rozwiał on podejrzenia Landsraadu po Aferze Arrakis. Kosztowało to ponad miliard solaris łapówek w przyprawie, jak twierdziła moja matka, a były teżłapówki w innej postaci: niewolnice, zaszczyty królewskie, tytuły szlacheckie. Drugie główne świadectwo przyjaźni hrabiego Fenringa jest negatywne. Odmówił on zabicia człowieka, pomimo tego,że leżało to w granicach jego możliwości, i że tak mu rozkazał mój ojciec.
Opowiem o tym za chwilę.
Baron Vladimir Harkonnen gnał jak burza przez korytarz ze swoich prywatnych komnat, przelatując przez łaty przedwieczornego słonecznego blasku padającego z okien pod sufitem. Kiwał się i podrygiwał w swych dryfach gwałtownymi ruchami. Przemknął przez prywatną kuchnię, przez bibliotekę, przez niewielki salon przyjęć i wpadł do izby służbowej, gdzie zapanował już wieczorny luz. Kapitan gwardii Iakin Nefud siedział na piętach na tapczanie pod przeciwległą ścianą komnaty, z drętwym otępieniem wywołanym semutą na płaskiej twarzy, pośród niesamowitego kwilenia semuckiej muzyki. Świta kapitana przysiadła opodal gotowa na jego skinienie.
— Nefud! — ryknął baron.
Ludzie pozbierali się na nogi. Nefud wstał, na jego obliczu malował się spokój, lecz nalot bladości świadczył o przerażeniu. Semucka muzyka urwała się.
— Mój panie baronie — powiedział. Tylko narkotyk powstrzymywał drżenie w jego głosie. Baron obrzucił spojrzeniem otaczające go twarze, dostrzegając na nich wyraz obłąkańczego spokoju. Powróciwszy spojrzeniem do Nefuda odezwał się jedwabistym tonem:
— Od jak dawna jesteś u mnie kapitanem gwardii, Nefud?
Nefud przełknął.
— Od czasu Arrakis, mój panie. Prawie dwa lata.
— I czy zawsze uprzedzałeś niebezpieczeństwo zagrażające mej osobie?
— Takie było moje jedyne życzenie, mój pilnie.
— Więc gdzie jest Feyd-Rautha? — ryknął baron.
Nefud skurczył się.
— Mój panie?
— Nie uważasz Feyda-Rauthy za niebezpieczeństwo zagrażające mej osobie? — Głos barona był znów jedwabisty. Nefud zwilżył językiem wargi. Nieco otępienia znikło z jego oczu.
— Feyd-Rautha jest w kwaterach niewolników, mój panie.
— Znowu u kobiet, hę?
Baron dygotał od ledwie powściąganego gniewu.
— Sire, może on jest…
— Milczeć!
Baron postąpił jeszcze o krok, zauważył, jak ludzie cofają się jak tworzą nieuchwytną przestrzeń wokół Nefuda, odcinając się od obiektu gniewu.
— Czy nie rozkazałem ci wiedzieć dokładnie, gdzie jest na-baron o każdej porze? — zapytał baron. Zbliżył się jeszcze o krok. — Czy nie powiedziałem ci, że masz wiedzieć dokładnie co na-baron mówił za każdym razem — i do kogo? — Następny krok. — Czy nie powiedziałem ci, że masz mi donosić za każdym razem, kiedy pójdzie do kwater niewolnic?