Paul dotknął czoła klingą trzymanego pionowo rapiera. Halleck odwrócił się; dostrzegł salut, przyjął go kiwnięciem głowy. Ręką wskazał ćwiczebny manekin.
— Popracujemy teraz nad twoim refleksem. Chcę widzieć, jak dajesz tej kukle do wiwatu. Będę nią sterował z tego miejsca, skąd całą akcję będę miał jak na dłoni. I ostrzegam, że dzisiaj wypróbuję nowe riposty. Takiego ostrzeżenia nie spodziewaj się od prawdziwego przeciwnika.
Paul wspiął się na palce, przeciągnął dla rozluźnienia mięsni. Nagłe uświadomienie sobie, że wkroczył w życie pełne gwałtownych zmian, wprawiło go w nastrój uroczystej powagi. Podszedł do manekina, klepnął sztychem rapiera wyłącznik na piersi kukły, poczuł parcie jej ochronnego pola na rapier.
— En garde! — zawołał Halleck i manekin ruszył do ataku. Paul uruchomił swoją tarczę, sparował i zaripostował. Halleck przyglądał się manipulując urządzeniem sterującym. Jego duch jakby rozdzielił się na dwie części: jedną wyczuloną na potrzeby walki szkoleniowej i drugą kołującą jak uprzykrzona mucha. Jestem jak dobrze wyprowadzone drzewo owocowe — myślał. — Uginam się od dobrze prowadzonych uczuć i zdolności, zaszczepionych na mnie co do jednego i wszystkie one czekają, żeby ktoś inny je zebrał. — Z jakiegoś powodu przypomniała mu się młodsza siostra, jej twarz elfa stanęła mu przed oczami. Ale teraz ona już nie żyła… zmarła w burdelu dla żołdactwa Harkonnenów. Lubiła bratki… a może to były stokrotki? Nie pamiętał. Martwiło go to, że nie pamięta.
Paul zablokował powolne pchnięcie manekina, wzniósł lewą rękę w entretisser. Co za sprytny mały diabeł! — pomyślał Halleck, teraz całkowicie pochłonięty przeplatanką ruchów ręki Paula. — Ćwiczył i uczył się na własną rękę. To nie jest w stylu Duncana, i ja go też na pewno tego nie nauczyłem.
Ta myśl jedynie pogłębiła smutek Hallecka. Zaraziłem się nastrojem — stwierdził. I zaczął się zastanawiać nad Paulem, czy chłopak kiedykolwiek pośród nocy nie nasłuchiwał z przerażeniem czyjegoś łkania w poduszkę.
Gdyby życzenia były jak ryby, wszyscy stawialiby sieci — wyszeptał. Było to powiedzenie jego matki i sięgał po nie zawsze wtedy, gdy ogarniał go mrok jutra. Po czym przyszło mu na myśl, że cóż to jest za dziwaczne powiedzenie do zabrania na planetę, która nigdy nie widziała mórz ani ryb.
YUEH (yü e), Wellington (wel-ing-tun), Stdrd 10082–10191; doktor medycyny z Akademii Suk (rok ukończenia: Stdrd 10112); żona: Wanna Marcus B.G. (Stdrd 10092–10186?); znany przede wszystkim jako zdrajca księcia Leto Atrydy (porównaj: Bibliografia Aneks VII p.t. „Warunkowanie imperialne” oraz „Zdrada, Wielka”).
Chociaż Paul słyszał, jak doktor Yueh wchodzi do sali, w jego krokach wyczuwając chłodne wyrachowanie, dalej leżał twarzą w dół, rozciągnięty na stole po odejściu masażysty. Czuł się cudownie wypoczęty po treningu z Gurneyem Halleckiem.
— To widać, że ci dobrze — odezwał się Yueh powolnym, piskliwym głosem.
Paul uniósł głowę, spojrzał na sztywną postać stojącą w odległości kilku kroków, jednym rzutem oka objął wymiętą szatę, kanciastą bryłę głowy z purpurowymi wargami i obwisłym wąsem, wytatuowany na czole romb uwarunkowania imperialnego, długie czarne włosy ujęte nad lewym ramieniem w srebrny pierścień Akademii Suk.
— Ucieszy cię pewnie wiadomość, że nie mamy dziś czasu na normalne zajęcia — powiedział Yueh. — Twój ojciec będzie tu niebawem.
Paul siadł.
— Za to załatwiłem dla ciebie przeglądarkę księgofilmów i parę lekcji w czasie drogi na Arrakis.
— Och.
Paul zaczął wciągać na siebie ubranie. Perspektywa wizyty ojca wprawiła go w stan podniecenia. Spędzili razem tak niewiele czasu, od kiedy Imperator nakazał przejąć w lenno Arrakis.
Yueh zbliżył się do załamanego w kształcie litery L stolika, myśląc: Jakże ten chłopiec rozrósł się w przeciągu tych ostatnich paru miesięcy. Cóż za marnotrawstwo! Och, cóż za bolesne marnotrawstwo. I sam siebie upomniał: Nie wolno mi się załamać. To, co robię, robię po to, aby mieć pewność, że moja Wanna nie będzie dłużej cierpiała w łapach harkonneńskich bestii.
Paul dołączył do niego przy stoliku, dopinając bluzę.
— Co będę studiował w drodze?
— Ooooch, lądowe formy życia na Arrakis. Wygląda na to, że planeta stała się łaskawsza dla pewnych stworzeń lądowych. Nie wiadomo jakim cudem. Po przybyciu muszę poszukać ekologa planetarnego, niejakiego doktora Kynesa, i zaofiarować mu swoją pomoc w badaniach.
Yueh pomyślał: Co ja wygaduję? Bawię się w hipokrytę nawet przed sobą samym.
— Będzie coś o Fremenach? — zapytał Paul.
— Fremenach? — Yueh zabębnił palcami po stole, zauważył, że Paul przypatruje się jego nerwowemu tikowi, schował rękę.
— Może masz coś o całej populacji Arrakis — powiedział Paul.
— Tak, owszem — odparł Yueh. — Ludność dzieli się na dwie główne warstwy: Fremenów, oni stanowią jedną grupę, i pozostałych, czyli mieszkańców grabenu, niecki i panwi. Mówiono mi, że mieszane małżeństwa zdarzają się między nimi. Kobiety z osad grabenu i panwi wolą mężów Fremenów: ich mężczyźni wolą za żony Fremenki. Mają tam porzekadło: „Blichtr płynie z miast, mądrość z pustyni”.
— Czy masz ich na zdjęciach?
— Postaram się coś dla ciebie znaleźć. Najciekawszą cechą, oczywiście, są ich oczy, całkowicie błękitne, bez białek.
— Mutacja?
— Nie, to się wiąże z nasyceniem krwi melanżem.
— Fremeni muszą być dzielni, skoro żyją na skraju pustyni.
— Wszystko na to wskazuje — powiedział Yueh. — Oni układają ody do swych noży. Ich kobiety są równie szalone jak mężczyźni. Nawet dzieci Fremenów są gwałtowne i niebezpieczne. Przypuszczam, że nie będzie ci wolno zadawać się z nimi.
Paul nie spuszczał oczu z Yuego, odkrywając w tych paru migawkach o Fremenach wyzierającą ze słów potęgę, która przykuła całą jego uwagę. Cóż za sojusznicy do pozyskania!
— A czerwie? — zapytał.
— Co?
— Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o czerwiach pustyni.
— Aaaach, niewątpliwie. Mam księgofilm z małym osobnikiem, zaledwie sto dziesięć metrów długości i dwadzieścia dwa metry średnicy. Sfilmowano go w północnych szerokościach geograficznych. Wiarygodni świadkowie donoszą o czerwiach długości ponad czterystu metrów, a są powody, by wierzyć w istnienie jeszcze większych.
Paul zerknął na rozłożoną na stole mapę północnych szerokości Arrakis w rzucie stożkowym.
— Pas pustyni i południowe regiony podbiegunowe zaznaczono jako bezludne. Czerwie?
— I samumy.
— Lecz każde miejsce można przystosować dla ludzi.
— Jeśli to ekonomicznie wykonalne — powiedział Yueh. — Arrakis ma mnóstwo kosztownych zagrożeń.
Przygładził obwisłe wąsy.
— Zaraz tu będzie twój ojciec. Nim odejdę, chcę ci dać upominek, coś, na co natknąłem się przy pakowaniu.
Położył na stole czarny prostokąt nie większy od koniuszka kciuka Paula. Paul spojrzał na przedmiot. Widząc, że chłopiec po niego nie sięga, Yueh pomyślał: jakiż on ostrożny.
— To bardzo stara Biblia Protestancko-Katolicka, sporządzona dla podróżujących w kosmosie. Żaden księgofilm; prawdziwy druk, na papierze włókiennym. Ma własny powiększalnik i instalację ładunku elektrostatycznego. — Wziął Biblię do ręki: zademonstrował. — Ładunek utrzymuje książkę w pozycji zamkniętej, przeciwdziałając sprężynie rozwieracza okładek. Naciskasz krawędź — o, tak — i wybrane przez ciebie stronice odpychając się wzajemnie otwierają książkę.