— Jestem matką twojego pierworodnego — zgodziła się.
Widział ją w szarówce, jak każdym ruchem powtarza jego ruchy, zabezpieczając filtrfrak na otwartą pustynię.
— Powinieneś wykorzystać wszystkie chwile na odpoczynek.
Poznał, że to jej miłość do niego przemawia i złajał ją łagodnie.
— Sajjadina strażniczka nie udziela przestróg ani ostrzeżeń kandydatowi.
Przysunęła się do niego blisko, dłonią musnęła jego policzek.
— Dziś jestem i strażniczką, i kobietą.
— Zostaw tę powinność komuś innemu.
— Czekanie jest nie najlepsze w każdym przypadku — powiedziała. — Wolałabym znajdować się u twego boku.
Ucałował jej dłoń, nim zamocował maskę filtrfraka na twarzy, po czym odwrócił się i zerwał grodź namiotu. Wlatujące do nich powietrze niosło chłodną nie-całkiem-suchość, która o świcie osiądzie rosą śladową. Doleciała z nim woń masy preprzyprawowej, wykrytej przez nich nie opodal na północny wschód, co powiedziało im, że w pobliżu będzie stworzyciel. Paul przeczołgał się przez otwarty zwieracz i stanąwszy na piasku przeciągnął się, budząc mięśnie do życia. Nikła, zielonkawoperłowa luminescencja wytrawiła horyzont na wschodzie. Małe sztuczne wydmy otaczające go w mroku to były namioty jego oddziału. Z lewej strony dostrzegł ruch warty i wiedział, że go też dostrzegli. Oni znali niebezpieczeństwo, któremu stawiał dziś czoło. Każdy Fremen przez to przechodził. Dawali mu teraz te ostatnie parę chwil samotności, żeby mógł się przygotować.
To musi stać się dzisiaj — powiedział sobie. Myślał o potędze, jaką przeciwstawił pogromowi — o starcach posyłających do niego swych synów na nauki w magicznej szkole walki, starcach z rady słuchających teraz jego zdania i postępujących według jego wskazań, o ludziach, którzy powracając składali mu wyrazy najwyższego fremeńskiego uznania: „Twój plan nie zawiódł, Muad’Dibie”. Jednak najskromniejszy i najmarniejszy z fremeńskich wojowników potrafił robić coś, czego on nigdy nie dokonał. I Paul wiedział, że jego przywództwo cierpi z powodu tej znanej powszechnie różnicy pomiędzy nimi. On nie dosiadł stworzyciela. Owszem, jeździł z innymi na treningowe przejażdżki i rajdy, ale nie odbył swojej własnej podróży. Dopóki tego nie zrobi, jego świat pozostanie ograniczony możliwościami innych, na co nie może sobie pozwolić żaden prawdziwy Fremen. Dopóki tego nie zrobi samodzielnie, odmówione mu będą nawet rozległe krainy południa, ziemie w zasięgu dwudziestu dudników od ergu, chyba że zażyczy sobie palankinu i pojedzie niczym Matka Wielebna czy któryś z chorych lub rannych.
Powróciło do niego wspomnienie zmagań ze świadomością swego wewnętrznego „ja” tej nocy. Dostrzegł tu osobliwą analogię: jeśli ujarzmi stworzyciela, umocni swoją władzę; jeśli ujarzmi oko swej jaźni, tym samym nią zawładnie. Lecz poza jednym i drugim leżał zaciągnięty chmurami obszar Wielkiego Niepokoju, gdzie cały wszechświat wydawał się gmatwać. Dręczyła Paula niezgodność w sposobie pojmowania przez niego wszechświata, dokładność i niedokładność, jego dwie strony medalu. Widział tu „in situ”. Jednak po narodzeniu, po dostaniu się pod presję rzeczywistości, teraźniejszość żyła swoim własnym życiem i rosła ze swoimi własnymi subtelnymi odmiennościami. Pozostawało straszne przeznaczenie. Pozostawała świadomość gatunku. A ponad wszystkim majaczyła dżihad, krwawa i szalejąca.
Chani przyszła do niego przed namiot: objąwszy się za łokcie spoglądała nań do góry z ukosa, jak to robiła, kiedy badała jego nastrój.
— Opowiedz mi jeszcze raz o wodach twojej rodzinnej planety, Usul — poprosiła.
Zrozumiał, że stara się go rozerwać, uwolnić od napięć jego umysł przed śmiertelną próbą. Pojaśniało i spostrzegł, że niektórzy z jego fedajkinów zwijają już namioty.
— Wolałbym, żebyś ty mi opowiedziała o siczy i naszym synu — rzeki. — Czy Leto wodzi już za nos moją matkę?
— Alię też wodzi — powiedziała. — I rośnie jak na drożdżach. Będzie z niego wielki mężczyzna.
— Jak tam jest na południu? — zapytał.
— Sam zobaczysz, jak ujeździsz stworzyciela.
— Ale najpierw chciałbym to zobaczyć twoimi oczami.
— Okropnie pusto.
Poprawił jej na czole wystającą spod filtrfrakowego kołpaka chustę nezhoni.
— Dlaczego nie opowiesz o siczy?
— Przecież opowiadam. Sicz bez naszych mężczyzn jest pustym miejscem. Jest miejscem pracy. Pracujemy w warsztatach i donicarniach. Trzeba produkować broń, sadzić tyczki dla prognoz pogody, zbierać przyprawę na łapówki. Trzeba obsadzić wydmy, aby obrosły i zakotwiczyły się. Trzeba wytwarzać tkaniny i dywany, ładować ogniwa paliwowe. Trzeba szkolić dzieci, żeby siła plemienia nigdy nie zginęła.
— Zatem w siczy nie ma nic miłego? — spytał.
— Dzieci są miłe. Przestrzegamy rytuałów. Mamy dosyć żywności. Czasami któraś z nas ma okazję udać się na północ, by się przespać ze swoim mężczyzną. Życie musi iść naprzód.
— A moja siostra Alia… czy ludzie już ją zaakceptowali?
Chani obróciła się ku niemu w narastającym brzasku. Świdrowała go oczami.
— Porozmawiajmy o tej sprawie innym razem, ukochany.
— Porozmawiajmy teraz.
— Powinieneś oszczędzać całą swą energię na próbę — powiedziała.
Słysząc w jej głosie rezerwę zorientował się, że poruszył drażliwy temat.
— Nieznane przynosi troski — powiedział.
Po chwili kiwnęła głową i powiedziała:
— Ciągle zachodzi… nieporozumienie z powodu dziwności Alii. Kobiety się boją, ponieważ dziecko niewiele większe od noworodka prawi… o rzeczach, które powinien znać tylko dorosły. One nie rozumieją tej… przemiany w łonie, która sprawiła, że Alia jest… inna.
— Kłopoty? — zapytał.
Miewałem wizje kłopotów z Alią — pomyślał.
Chani spojrzała w kierunku coraz wyraźniejszej linii wschodzącego słońca.
— Część kobiet wystąpiła ze wspólnym apelem do Matki Wielebnej. Zażądały od niej, żeby egzorcyzmami wypędziła demona ze swej córki. Powołały się na Pismo Święte: „Nie pozwólmy czarownicy żyć wśród nas”.
— I co im powiedziała moja matka?
— Wyrecytowała prawo i kobiety odeszły jak niepyszne. Powiedziała: „Skoro Alia sprawia kłopoty, to jest to wina władzy, która nie przewidziała i nie ustrzegła się tych kłopotów”. I starała się wyjaśnić, co przemiana zrobiła w jej łonie z Alią. Ale kobiety były rozzłoszczone, że je speszyła. Odeszły sarkając.
Będą kłopoty z powodu Alii — pomyślał. Podmuch krystalicznego piasku musnął odkryte części jego twarzy, przynosząc woń masy preprzyprawowej.
— El Sajal, deszcz piasku zwiastujący poranek — rzekł.
Zapatrzył się w dal, w szare światło pustynnego krajobrazu, na bezlitosny pejzaż, piasek będący formą, która wchłonęła sama siebie. Sucha błyskawica rozjaśniła zygzakiem ciemny zakątek na południu — znak, że samum nagromadził tam swój ładunek elektrostatyczny. Grzmot przewalił się z hukiem o wiele później.
— Głos, który stroi ziemię — powiedziała Chani.
Coraz więcej jego ludzi wyłaniało się z namiotów. Z obrzeży obozu schodziły warty. Wszystko wokół niego toczyło się płynnym, odwiecznym trybem, nie wymagającym żadnych rozkazów. „Jak najmniej rozkazów” — powiedział jego ojciec… kiedyś… dawno temu. „Skoro raz coś rozkażesz, zawsze musisz wydawać rozkaz, by to zrobiono”. Fremeni znali tę zasadę instynktownie. Wodmistrz oddziału zaintonował poranny zaśpiew, dodając w nim tym razem wezwanie do rytuału inicjacji jeźdźca piasku.