Pod wpływem nagłej decyzji Paul zwolnił zawleczkę dudnika. Kołatka zaczęła się obracać, przez piasek popłynęło miarowe łup… łup… łup… Wyprostował się, badając horyzont, pamiętając słowa Stilgara: „Starannie określ tor zbliżania się. Pamiętaj, że czerw rzadko dokonuje niewidocznego podejścia do dudnika. Mimo to nasłuchuj. Często można go usłyszeć, zanim się ukaże”. Przyszły mu też na myśl słowa przestrogi Chani wyszeptane w nocy, kiedy zmógł ją strach o niego: „Gdy zajmiesz pozycję na kursie stworzyciela, musisz pozostawać w absolutnym bezruchu. Musisz myśleć jak łacha piasku. Skryj się pod płaszczem i stań się w samej swej istocie małą wydmą”. Powoli przeszukiwał horyzont nasłuchując, wypatrując znaków, jakich go nauczono.
Nadeszło z południowego wschodu, odległy syk piaskoszeptu. Niebawem Paul zobaczył hen daleko zarysy tropu stworzenia na tle jasności świtu i uprzytomnił sobie, że nigdy przedtem nie widział tak dużego stworzyciela, nigdy nawet nie słyszał o istnieniu tak wielkiego. Wydawał się dłuższy niż na pół mili, a przypływ fali piaskowej u jego wznoszącego się łba wyglądał jak zbliżanie się góry. Nic takiego nie widziałem ani w swych wizjach, ani w życiu — przestrzegł sam siebie Paul. Szybko przeciął drogę tego stworzyciela, by zająć pozycję, całkowicie pochłonięty naglącymi wymogami tej chwili.
„Trzymacie w ręku mennice i pałace — niech tłuszcza bierze resztę”. Tak radzi Padyszach Imperator. I mówi: „Jeżeli chcecie zysków, musicie rządzić”. Prawdziwe są to słowa, ale ja pytam: Kto jest tą tłuszczą i kto to są ci rządzeni?
Myśl sama przyszła Jessice do głowy: Paul będzie już lada chwila przechodził próbę jeźdźca piasku. Oni starają się ukryć ten fakt przede mną, ale to jasne jak słońce. I Chani odjechała z jakąś tajemniczą misją.
Jessika siedziała w komnacie sypialnej, korzystając z chwili przerwy między nocnymi lekcjami. Komnata była przytulna, choć nie tak obszerna jak tamta, której używała w siczy Tabr, zanim uciekli przed pogromem. Tak samo znajdowały się w niej puszyste dywany na podłodze, miękkie poduszki, niski stolik kawowy na podorędziu, łagodnie żółte kule świętojańskie pod sufitem. Była przesiąknięta charakterystyczną, cierpką, intensywną wonią fremeńskiej siczy, którą Jessika zaczęła utożsamiać z poczuciem bezpieczeństwa. Zdawała sobie jednak sprawę, że nigdy nie przezwycięży wrażenia obcości miejsca, w którym przebywała. To właśnie ten zgrzyt miały zatuszować dywany i draperie. Do sypialni przeniknęło prawie nieuchwytne dzwoneczkowo-bębenkowo-rozklaskane granie. Jessika wiedziała, że to uroczystość porodu, pewnie Subiai. Jej czas się zbliżał. Wiedziała też, że niezadługo zobaczy niemowlę, błękitnookiego cherubinka, którego przyniosą do Matki Wielebnej po błogosławieństwo. Wiedziała również, że jej córka Alia będzie brała udział w obchodach i że złoży jej sprawozdanie. To jeszcze nie pora conocnej modlitwy rozstania. Nie rozpoczną obchodzić urodzin blisko pory obrzędów opłakiwania pojmanych w niewolę podczas najazdów na Poritrin, Bela Tegeuse, Rossaka i Harmonthepa. Jessika westchnęła. Wiedziała też, że stara się nie dopuszczać do siebie myśli o synu i niebezpieczeństwach, jakim stawiał czoło — o wilczych dołach z zatrutymi hakami, o harkonneńskich rajdach (chociaż tych było coraz mniej, od kiedy Fremeni pobierali haracz w pojazdach latających i napastnikach za pomocą nowych broni, w które zaopatrzył ich Paul) i o naturalnych pułapkach pustyni — stworzycielach i pragnieniu, i czeluściach pyłu.
Pomyślała, że warto by poprosić o kawę, i z tą myślą zjawiła się owa zawsze obecna świadomość paradoksu w stylu życia Fremenów: jak dobrze im się żyło w tych jaskiniach siczy w porównaniu z pyonami z graben; atoli podczas hadżr w otwartej pustyni o ileż sroższe znosili katusze od wszystkiego, co cierpieli poddani harkonneńscy.
Między kotarami obok niej wsunęła się ciemna dłoń i wycofała się pozostawiając na stoliku filiżankę. Z filiżanki unosił się aromat kawy przyprawowej. Poczęstunek z uroczystości narodzin — pomyślała Jessika. Wzięła filiżankę i popijając małymi łykami uśmiechała się do siebie. W jakiej innej społeczności naszego wszechświata mogłaby osoba z moją pozycją przyjąć z nieznanej ręki kubek napoju i wychylić go bez obawy? Potrafię teraz przemienić każdą truciznę, zanim by mi zaszkodziła, oczywiście, ale ofiarodawca o tym nie wie. Dopiła kawę do końca czując przypływ energii i ożywienie od zawartości filiżanki — gorącej i smakowitej. Zastanawiała się, jaka inna społeczność miałaby taki naturalny szacunek dla jej intymności i wygody, że ofiarodawca wtargnąłby zaledwie na tyle, żeby złożyć dar, bez narzucania jej swego towarzystwa. Szacunek i miłość przysłały ten dar, z lekką zaledwie domieszką lęku.
I jeszcze inny aspekt tego wydarzenia znalazł drogę do jej świadomości: zaledwie pomyślała o kawie i kawa się zjawiła. Wiedziała, że w tym nie było nic z telepatii. To było tak — jedność siczowej wspólnoty, zadośćuczynienie za wyrafinowaną truciznę w diecie przyprawowej, którą dzielili. Wielkie rzesze ludzi nie mogą liczyć, że kiedykolwiek spłynie na nie objawienie, jakie ona zawdzięcza nasieniu przyprawy, nie są do tego wyszkolone ani przygotowane. Ich umysły odrzucają to, czego nie mogą zrozumieć lub ogarnąć. Mimo to czują i reagują czasami jak jeden organizm. I nigdy nie przyszła im do głowy myśl o zbiegu okoliczności.
Czy Paul zdał swój egzamin na piasku? — zadała sobie pytanie Jessika. — Jest zdolny, lecz noga może się powinąć i najzdolniejszemu.
I to czekanie. Ta zmora — pomyślała. — Można czekać do pewnego czasu. Po czym ogarnia człowieka zmora wyczekiwania. Ich życie było wypełnione wszelkiego rodzaju wyczekiwaniem. Jesteśmy tu z górą dwa lata — myślała — i przynajmniej drugie tyle upłynie, nim zaświta nam iskierka nadziei, by pokusić o wyrwanie Arrakis z łap harkonneńskiego namiestnika Mudira Nahii, Bestii Rabbana.
— Matko Wielebna?
Głos zza kotary wejściowej należał do Harah, drugiej kobiety w rodzinie Muad’Diba.
— Wejdź, Harah.
Kotary rozchyliły się i Harah jak gdyby wpłynęła do środka. Miała na sobie siczowe sandały; czerwono-żółte sari odkrywało jej ręce prawie do ramion. Czarne włosy rozdzielone pośrodku i sczesane do tyłu były jak skrzydła owada, przylizane i lśniące. Ostre, drapieżne rysy twarzy chmurzył głęboki mars na czole. Za Harah wynurzyła się dwuletnia dziewczynka Alia.
Kiedy Jessika patrzyła na swoją córkę, uderzyło ją, nie po raz pierwszy zresztą, podobieństwo Alii do Paula w tym wieku — ta sama powaga w pytającym spojrzeniu rozwartych oczu, ciemne włosy, stanowcze usta. Lecz były również i subtelne różnice — i to one właśnie budziły niepokój u większości dorosłych. To dziecko — ledwie od ziemi odrosło — zachowywało się nad wiek spokojnie i świadomie. Dorośli przeżywali szok łapiąc ją na zaśmiewaniu się z dwuznacznych żarcików między przedstawicielami odmiennych płci. To znów sami siebie łapali na tym,że wsłuchują się w jej na poły sepleniący głosik, niezbyt jeszcze wyraźny z powodu nie wykształconego podniebienia miękkiego, i znienacka odkrywają w jej słowach szelmowskie uwagi, które mogły wywodzić się jedynie z przeżyć, jakich żaden dwulatek nie doświadcza.