— Czy statki Gildii rzeczywiście są ogromne?
Książę przyjrzał się synowi.
— Pierwszy raz opuścisz planetę — powiedział. — Tak, są duże. Polecimy galeonem, bo droga daleka. Galeon jest rzeczywiście ogromny. Wszystkie nasze fregaty i pojazdy dadzą się wcisnąć w maleńki zakamarek ładowni; będziemy zaledwie drobnym podpunktem w manifeście statku.
— I nie będziemy mogli opuścić naszych fregat?
— To wchodzi w cenę płaconą za gwarancje Gildii. Obok nas mogłyby leżeć statki Harkonnenów i nic nam by nie groziło z ich strony. Harkonnenowie nie są tacy głupi, by narażać swoje przywileje przewozowe.
— Będę obserwował nasze ekrany i spróbuję wypatrzyć Gildianina.
— Nie wypatrzysz. Gildianina nie widzieli nawet jego właśni agenci. Gildia strzeże swego odosobnienia równie zazdrośnie jak monopolu. Nie rób niczego, co by zaszkodziło naszym przywilejom przewozowym, Paul.
— Myślisz, że oni chowają się, ponieważ ulegli mutacji i już nie wyglądają jak ludzie?
— Kto wie? — książę wzruszył ramionami. — Tej zagadki chyba nie rozwiążemy. Mamy bardziej palące problemy, wśród nich ciebie.
— Mnie?
— Matka chciała, abym to ja ci o tym powiedział, synu. Widzisz… ty prawdopodobnie posiadasz zdolności mentata.
Paul wytrzeszczył oczy na ojca, nie mogąc przez moment wydobyć głosu.
— Mentata? Ja? Ale ja…
— Hawat to potwierdza, synu. To prawda.
— Ale ja sądziłem, że szkolenie mentata musi się zaczynać w okresie niemowlęcym i nie wolno mu o tym powiedzieć, gdyż mogłoby to powstrzymać początkowe…
Urwał, bo wszystko co do tej pory przeżył, ześrodkowało się w jednej błyskawicznej kalkulacji.
— Tak — powiedział.
— Przychodzi dzień — rzekł książę — kiedy potencjalny mentat musi się dowiedzieć, co się dzieje. To już się dalej nie może dziać bez niego. Mentat musi współuczestniczyć w podjęciu decyzji, czy iść dalej, czy dać sobie spokój ze szkoleniem. Jedni są w stanie iść dalej, inni nie. Jedynie potencjalny mentat może znaleźć w sobie właściwą odpowiedź.
Paul potarł brodę. Wszystkie dodatkowe nauki Hawata i matki — mnemonika, koncentracja świadomości, opanowanie mięśni, wyostrzenie zmysłów, języki i niuanse głosów — to wszystko zaskoczyło w nowego rodzajuświadomość wewnątrz jego umysłu.
— Pewnego dnia zostaniesz księciem, synu — powiedział jego ojciec. — Książę mentat — to byłoby wspaniałe. Czy możesz się zdecydować teraz… czy potrzeba ci trochę czasu?
W odpowiedzi Paula nie było wahania.
— Będę się dalej szkolił.
— Zaiste wspaniale — wyszeptał książę i Paul zobaczył uśmiech dumy na obliczu ojca. Wstrząsnął nim ten uśmiech. Ze szczupłej twarzy księcia wyjrzała szczerząca zęby czaszka. Paul zamknął oczy czując, jak budzi się w nim ponownie jego straszne przeznaczenie. Może bycie mentatem jest straszliwym przeznaczeniem — pomyślał. Lecz nawet kiedy się uczepił tej myśli, jego nowa świadomość zaprzeczyła temu.
Z pojawieniem się lady Jessiki na Arrakis w pełni zaowocował system Bene Gesserit rozsiewania za pośrednictwem Missionaria Protectiva mitotwórczych ziaren. Od dawna doceniano mądrość w omotaniu znanego wszechświata siatką proroctw mającą chronić personel Bene Gesserit, ale nigdy nie widzieliśmy condicio-ut-extremis z idealniejszym połączeniem osoby i przygotowanego gruntu. Prorocze legendy przyjęły się na Arrakis do tego stopnia, że przyswojono je z etykietami (łącznie z Matką Wielebną, suplikacjami i responsem oraz większością Szari-a z panoplia propheticus). Uważa się też teraz powszechnie, że utajone zdolności lady Jessiki zostały skandalicznie nie docenione.
Wszędzie wokół lady Jessiki — zwalony w rogach ogromnego arrakińskiego westybulu, spiętrzony na dziedzińcu — zalegał spakowany dorobek ich życia: pudła, kufry, kartony, skrzynie, niektóre częściowo rozpakowane. Słyszała, jak tragarze z miejscowej spedycji Gildii składają u wejścia kolejny ładunek.
Jessika stała pośrodku westybulu. Powolutku zaczęła się obracać w miejscu, wodząc wzrokiem po ocienionych rzeźbieniach u góry, po pęknięciach i głębokich wnękach okiennych dokoła. Swym anachronicznym ogromem pomieszczenie przypominało jej refektarz żeński w szkole Bene Gesserit. Tylko że w szkole sprawiało to przytulne wrażenie. Tutaj nic jeno zimny kamień. Jakiś architekt sięgnął do bardzo odległej historii po te ścienne przypory i mroczne draperie, pomyślała. Dwa piętra ponad nią wznosiły się sklepienia sufitu z olbrzymimi belami rozporowymi, które — była pewna — zostały przywiezione na Arrakis z przestrzeni kosmicznej za monstrualną cenę. Żadna planeta tego systemu nie zrodziła drzew na wyrobienie takich belek, chyba że były one imitacją drewna. Nie wydawało jej się to prawdopodobne. Znajdowała się w rządowej rezydencji z okresu Starego Imperium. Wtedy koszty nie miały większego znaczenia. Wszystko to zostało wzniesione przed Harkonnenami i ich nową metropolią Kartagin — tandetnym i jarmarcznym miastem za Ziemią Skalistą, jakieś dwieście kilometrów na północny wschód. Mądrze postąpił Leto wybierając to miejsce na siedzibę swego rządu. Nazwa Arrakin miała dobre, wypełnione tradycją brzmienie. I miasto było mniejsze, łatwiejsze do zaprowadzenia porządku i obrony.
Ponownie rozległ się łoskot wyładowywanych w bramie skrzyń. Jessika westchnęła. Na prawo od niej stał oparty o pudło portret ojca księcia. Poszarpany sznurek pakowy zwisał z niego niczym ozdoba. Kawałek tego sznurka ciągle jeszcze tkwił w zaciśniętej dłoni Jessiki. Obok malowidła leżała czarna głowa byka zamocowana na wypolerowanej desce. Głowa tworzyła ciemną wyspę w morzu papierowych opakowań. Leżała deską do podłogi i lśniące nozdrza byka sterczały ku sufitowi, jakby zwierzę miało za chwilę ryknąć i rzucić wyzwanie w tę rozlegającą się echem salę. Jessika zastanawiała się, pod wpływem jakiego nakazu odpakowała najpierw te dwie rzeczy — głowę i malowidło. Wiedziała, że w jej działaniu było coś symbolicznego. Od dnia, w którym nabywcy księcia zabrali ją ze szkoły, nigdy jeszcze nie czuła się tak wystraszona i niepewna siebie.
Głowa i malowidło.
Oba przedmioty potęgowały w niej uczucie zagubienia. Zadrżała podnosząc oczy na wysoko umieszczone okna szczelinowe. Nadal było wczesne popołudnie i w tych szerokościach geograficznych niebo wydawało się czarne i zimne, o ileż ciemniejsze od ciepłego błękitu nad Kaladanem. Przeszył ją dreszcz nostalgii. Jakże daleko od Kaladanu.
— Jesteś!
Głos należał do księcia Leto. Odwróciła się błyskawicznie i ujrzała, jak przekracza łukowe przejście z sali jadalnej. Jego czarny mundur polowy z czerwonym jastrzębiem na piersi sprawiał wrażenie zakurzonego i wymiętego.
— A już myślałem, że się zgubiłaś w tej szkaradnej siedzibie — powiedział.
— Zimno tu — odparła. Patrzyła na jego wysoką postać, na ciemną cerę, przywodzącą jej na myśl gaje oliwne i złote promienie słońca na lazurowej toni. Szarość jego oczu przypominała dym ogniska, ale twarz była drapieżna: wąska, pełna ostrych kątów i powierzchni. Pierś jej ścisnął nagły strach przed nim. Stał się brutalny i bezwzględny, od kiedy zdecydował się usłuchać rozkazu Imperatora.
— Całe miasto jest odpychająco zimne — dodała.