Jessika nie mogła przełknąć. Po chwili odezwała się:
— Kiedyś zaprzeczyłeś, jakobyś był Kwisatz Haderach.
Paul pokręcił głową.
— Niczemu już nie mogę zaprzeczać. — Spojrzał w górę w jej oczy. — Właśnie nadchodzi Imperator ze swymi ludźmi. Zapowiedzą ich lada chwila. Stań u mego boku. Chcę im się dobrze przyjrzeć. Moja przyszła narzeczona będzie wśród nich.
— Paul! — skarciła go Jessika. — Nie rób błędu, jaki popełnił twój ojciec!
— Ona jest księżniczką — odparł Paul. — Jest moim kluczem do tronu i nigdy nie będzie niczym więcej. Błąd? Sądzisz, że skoro jestem taki, jakim mnie uczyniłaś, to nie potrafię żywić uczucia zemsty?
— Nawet na niewinnych? — Mówiąc to myślała: jemu nie wolno błądzić, tak jak ja błądziłam.
— Nie ma już niewinnych — rzekł Paul.
— Powiedz to Chani — Jessika wskazała przejście na tyły rezydencji. Chani weszła nim do Wielkiej Sali, krocząc między fremeńskimi gwardzistami, jakby ich nie widziała. Kaptur i kołpak filtrtraka odrzuciła na plecy, maskę miała ściągniętą na bok. Stąpając z kruchą niepewnością przeszła przez salę i zatrzymała się obok Jessiki. Paul dostrzegł ślady łez na jej policzkach. Ona daje wodę umarłym. Poczuł przeszywające ukłucia rozpaczy, ale było to tak, jakby jej doznawał tylko poprzez obecność Chani.
— On nie żyje, ukochany — powiedziała Chani. — Nasz syn nie żyje.
Paul dźwignął się na nogi, panując nad sobą siłą woli. Wyciągnął rękę i dotknął policzka Chani, czując wilgoć jej łez.
— Nic go nie zastąpi — powiedział — ale będą inni synowie. To ci przyrzeka Usul. — Łagodnie odsunął ją na bok i skinął na Stilgara.
— Muad’Dibie — odezwał się Stilgar.
— Nadchodzą ze statku. Imperator ze swymi ludźmi — powiedział Paul. — Ja tu zostanę. Jeńców zbierz na otwartej przestrzeni pośrodku sali. Będziemy ich trzymać w odległości dziesięciu metrów ode mnie, chyba że wydam inne polecenie.
— Jak każesz, Muad’Dibie.
Kiedy Stilgar oddalał się, by wykonać rozkaz, Paul pochwycił pełne nabożnej trwogi szepty gwardzistów:
— Widzicie? On wiedział! Nikt mu nie mówił, a on wiedział!
Słychać już było nadciąganie orszaku Imperatora, jego sardaukarzy nucili jedną ze swych marszowych pieśni dla dodania sobie animuszu. Rozległ się szmer głosów pod drzwiami, Gurney Halleck minął straż, poszedł naradzić się ze Stilgarem, po czym zbliżył się do Paula patrząc nań z dziwnym wyrazem w oczach. Czy Gurneya też stracę? — myślał Paul. — W taki sposób, jak straciłem Stilgara — pozbywając się przyjaciela w zamian za niewolnika?
— Nie mają broni miotającej — powiedział Gurney. — Sam tego dopilnowałem. — Rozejrzał się po sali oglądając przygotowania Paula. — Jest z nimi Feyd-Rautha Harkonnen. Mam go wyłuskać?
— Zostaw go.
— Są również jacyś ludzie Gildii, którzy domagają się szczególnych przywilejów, grożąc Arrakis embargiem. Przyrzekłem im, że ci przekażę tę wiadomość.
— Niech sobie grożą.
— Paul! — syknęła za jego plecami Jessika. — On mówi o Gildii!
— Wkrótce im przytrę rogów — odparł Paul.
I wówczas pomyślał o Gildii, o sile, która tak długo się specjalizowała, aż zamieniła się w pasożyta, niezdolnego do egzystencji niezależnej od istnienia swego żywiciela. Nigdy nie odważyli się chwycić za broń… i teraz nie było ich na to stać. Mogli zdobyć Arrakis, kiedy zdali sobie sprawę z pomyłki, jaką było ograniczenie się do melanżowego narkotyku widma świadomości dla nawigatorów. Mogli to zrobić, mogli przeżyć swój dzień chwały i zginąć. Zamiast tego wegetowali z dnia na dzień, żywiąc się nadzieją, że przemierzane przez nich oceany zrodzą nowego gospodarza, gdy dotychczasowy umrze. Nawigatorzy Gildii, obdarzeni darem wąskiego jasnowidzenia, podjęli fatalną decyzję: zawsze obierają pewny, bezpieczny kurs, wiodący coraz dalej w głąb stagnacji. Niechaj dobrze się przypatrzą swemu nowemu gospodarzowi — pomyślał Paul.
— Jest też jakaś Matka Wielebna Bene Gesserit, która powołuje się na przyjaźń z twoją matką — powiedział Gurney.
— Moja matka nie ma żadnych przyjaciółek Bene Gesserit.
Gurney znowu rozejrzał się po Wielkiej Sali, następnie pochylił się nisko Paulowi do ucha.
— Thufir Hawat tam jest, mój panie. Nie miałem okazji widzieć się z nim w cztery oczy, ale on za pomocą naszych starych znaków migowych powiadomił mnie, że współpracuje z Harkonnenami, myślał, że ty nie żyjesz.
— Zostawiłeś Thufira z tymi…
— On sam chciał… i sądziłem, że tak będzie najlepiej. Jeśli… coś tu nie gra, tam gdzie jest, mamy go na oku. Jeśli wszystko w porządku, to mamy ucho w obozie przeciwnika.
Paulowi przemknęły w tym momencie przez głowę wieszcze wizje prawdopodobieństw tej chwili, wśród nich jedna czasolinia z Thufirem trzymającym zatrutą igłę, której na rozkaz Imperatora miał użyć przeciwko„temu parweniuszowskiemu księciu”.
Straże rozstąpiły się w drzwiach formując krótki szpaler lanc. Rozległ się szeleszczący poszum odzieży i zgrzyt piasku nawianego do rezydencji. Padyszach Imperator Szaddam IV wkroczył do sali na czele swojego orszaku. Stracił gdzieś hełm bursega i rude włosy sterczały mu w nieładzie. Lewy rękaw jego munduru rozpruł się wzdłuż wewnętrznego szwu. Był bez pasa i broni, lecz aura własnej osobowości towarzyszyła mu niczym bąbel pola tarczy, okalając jego sylwetkę pustą przestrzenią. Fremeńska lanca zagrodziła mu drogę i zatrzymała go tam, gdzie rozkazał Paul. Pozostali zbili się za nim w mozaikę barw, szurania stóp i zagapionych twarzy.
Omiatając spojrzeniem tę gromadę Paul dostrzegał pozacierane ślady łez u kobiet, widział dworaków, którzy przybyli zasiąść na głównej trybunie widowiska pod nazwą zwycięstwo, a teraz stali w milczeniu z gardłami zdławionymi klęską. Zauważył ptasio bystre źrenice Matki Wielebnej Gaius Helen Mohiam płonące pod czarnym kapturem, u jej boku zaś przyczajoną wrogość Feyda-Rauthy Harkonnena. Tę twarz czas mi objawił — pomyślał Paul. Na skutek poruszenia spojrzał następnie dalej za Feyda-Rauthę i ujrzał tam wąską, łasiczą twarz, z którą nigdy nie zetknął się do tej pory — ani w czasie, ani poza nim. Była to twarz, którą czuł, że powinien znać, i uczucie to zawierało w sobie sygnał trwogi. Dlaczego miałbym się bać tego człowieka? — zdumiał się. Nachylił się do matki.
— Tamten mężczyzna na lewo od Matki Wielebnej — szepnął — ten, któremu źle patrzy z oczu, kto to jest?
Spojrzawszy we wskazaną stronę Jessika rozpoznała twarz z kartoteki swego księcia.
— Hrabia Fenring. Ten, co był tutaj bezpośrednio przed nami. Genetyczny eunuch… i zabójca.
Imperatorski chłopiec na posyłki — pomyślał Paul. I owa myśl wstrząsnęła posadami jego świadomości, ponieważ oglądał Imperatora w nieprzebranych kombinacjach rozrzuconych po prawdopodobnych przyszłościach, lecz ani razu hrabia Fenring nie pojawił się w tych proroczych wizjach. Paulowi przyszło nagle na myśl, że widział swoje własne zwłoki na niezliczonych niciach pajęczyny czasu, jednak nigdy nie zobaczył momentu swej śmierci.
Czy migawkowy widok tego człowieka nie był mi dany, ponieważ to on właśnie mnie zabije? — pomyślał Paul. To podejrzenie przeszyło go złym przeczuciem. Oderwał spojrzenie od Fenringa przyglądając się z kolei niedobitkom sardaukarskich żołnierzy i oficerów, twarzom pełnym goryczy i desperacji. Niektóre z nich przykuły na chwilę uwagę Paula: oficerowie sardaukarów lustrowali stan przygotowań w tej sali, jeszcze teraz spiskując i głowiąc się nad sposobem obrócenia klęski w zwycięstwo. Na koniec uwaga Paula spoczęła na wysokiej blondynce o zielonych oczach, której twarz arystokratycznej piękności, klasycznie wyniosła, nie skażona łzami, pozostała do końca niepokonana. Poznał ją nie pytając nikogo — księżniczka tronu, wykształcona Bene Gesserit, której twarz pokazywała mu wizja czasu w wielu sytuacjach: Irulan. Oto mój klucz — pomyślał.