Выбрать главу

— Jest to największa tajemnica Arrakis — powiedział.

— Dlaczego tutaj jest tak mało wody? Są przecież skały wulkaniczne. Jest kilkanaście źródeł energii, które mogę wymienić. Jest lód polarny. Mówi się, że nie można wiercić na pustyni — huragany i piachopływy niszczą instalacje szybciej, niż się je i montuje, o ile wcześniej jeszcze nie dopadną cię czerwie. Nigdy nie natrafiono tam na ślad wody, tak czy owak. Lecz tajemnica, Wellington, prawdziwa tajemnica, to studnie wywiercone w tutejszych basenach i nieckach. Czytałeś o nich?

— Na początku strumyczek i na tym koniec.

— Lecz, Wellington, to jest dopiero tajemnica. Była woda. Woda wysycha. I nigdy już nie ma tam wody. Jednakże drugie wiercenie tuż obok daje ten sam efekt: strumyczek, który się urywa. Czy nigdy to nikogo nie zaciekawiło?

— To jest ciekawe — powiedział. — Podejrzewasz jakieś procesy życiowe? Czy nie wyszłoby to w próbkach rdzenia?

— Co by wyszło? Obca substancja roślinna… albo zwierzęca? Kto by ją rozpoznał?

Odwróciła się ponownie do skarpy.

— Woda zostaje zatrzymana. Coś zatyka jej ujście. To podejrzewam.

— Może przyczyna jest znana — powiedział. — Harkonnenowie pozamykali dostęp do wielu źródeł informacji na temat Arrakis. Może mieli powód, aby to ukryć.

— Jaki powód? — zapytała. — A poza tym jest wilgoć w atmosferze. Bardzo niewiele, na pewno, ale trochę jest. To główne źródło tutejszej wody, zbieranej w oddzielaczu wiatru i osadniki. Skąd się bierze ta wilgoć?

— Z czap polarnych?

— Zimne powietrze absorbuje niewiele wilgoci, Wellington. Jest tu za kurtyną Harkonnenów wiele spraw, które aż się proszą bliższego zbadania i nie wszystkie wiążą się bezpośrednio z przyprawą.

— Rzeczywiście jesteśmy za kurtyną Harkonnenów — powiedział. — Może by…

Urwał, spostrzegłszy raptowną intensywność, z jaką patrzyła na niego.

— Czy coś się stało?

— Sposób w jaki mówisz „Harkonnenowie” — powiedziała. — Nawet w głosie mojego księcia nie ma tyle jadu, kiedy wymawia on to znienawidzone imię. Nie wiedziałam, że masz osobiste powody, by ich nienawidzić, Wellington.

Wielka Macierzy! Obudziłem w niej podejrzenia! — pomyślał. — Teraz muszę użyć wszelkich wybiegów, jakich nauczyła mnie Wanna. Mam tylko jedno wyjście: powiedzieć jak najwięcej prawdy.

— Nie wiedziałaś, że moja żona, moja Wanna — wzruszył ramionami, niezdolny mówić z powodu nagłego skurczu w gardle.

— Oni…

Słowa uwięzły mu w krtani. Wpadł w popłoch, zacisnął mocno powieki, nic prawie nie czując prócz agonii w piersi, dopóki jakaś dłoń nie dotknęła delikatnie jego ramienia.

— Wybacz mi — powiedziała Jessika. — Nie miałam zamiaru otwierać starych ran.

I pomyślała: A to bydlaki! Jego żoną była Bene Gesserit — widać to w nim jak na dłoni. I oczywiście Harkonnenowie ją zamordowali. Oto kolejna nieszczęsna ofiara złączona cheremem nienawiści z Atrydami.

— Przepraszam — powiedział. — Nie mogę o tym mówić.

Otworzył oczy zdając się na wewnętrzną świadomość rozpaczy. To przynajmniej była prawda. Jessika wodziła po nim spojrzeniem zatrzymując je na wystających kościach policzkowych, na ciemnych cekinach skośnych oczu jak migdały, na kremowej cerze, na sznureczkach wąsów zwisających nad purpurowymi wargami niczym portal, na wąskim podbródku. Zauważyła, że bruzdy na czole i policzkach świadczyły tyleż o wieku co o troskach. Ogarnął ją głęboki afekt do niego.

— Żałuję, że cię sprowadziliśmy, Wellington, w to niebezpieczne miejsce — powiedziała.

— Przyjechałem z własnej woli — odparł. I to także była prawda.

— Ale cała ta planeta jest pułapką Harkonnenów. Musisz o tym wiedzieć.

— Trzeba czegoś więcej niż pułapki, by schwytać księcia Leto — powiedział. I to także była prawda.

— Może powinnam bardziej w niego wierzyć — rzekła. — Jest genialnym taktykiem.

— Zostaliśmy wyrwani z korzeniami. Dlatego czujemy się niepewnie.

— A jakże łatwo jest zabić wykorzenioną roślinę — powiedziała. — Szczególnie kiedy się wsadzi ją we wrogą glebę.

— Czy na pewno ta gleba jest wroga?

— Były rozruchy na tle wody, gdy się rozniosło, jak wiele ludzi książę tu sprowadza — powiedziała. — Ustały dopiero wtedy, kiedy miejscowi dowiedzieli się, że instalujemy nowe oddzielacze wiatru i skraplacze, by przejęły to brzemię.

— Wody jest tu tylko tyle, żeby utrzymać ludzi przy życiu — powiedział. — Oni wiedzą, że jeśli ich przybędzie, a nie zwiększy się ilość wody do picia, jej cena pójdzie w góręi najbiedniejsi poumierają. Ale książę rozwiązał ten problem. Rozruchy wcale nie muszą świadczyć o trwałej wrogości do niego.

— I straże — powiedziała. — Wszędzie straże. I tarcze. Gdzie spojrzeć, wszędzie widać tę mgiełkę. Inaczej żyliśmy na Kaladanie.

— Dajmy tej planecie szansę — powiedział.

Lecz Jessika ponownie skierowała kamienne spojrzenie za okno.

— Czuję śmierć w tym zamku — rzekła. — Hawat wyprawił tutaj przodem swych agentów w sile batalionu. Tamci gwardziści na zewnątrz to jego ludzie. Tragarze to jego ludzie. Ze skarbca bez żadnych wyjaśnień pobiera się wielkie sumy. A to oznacza tylko jedno: łapówki w wysokich sferach. — Potrząsnęła głową. — Dokąd kroczy Thufir Hawat, tam idzie śmierć i zdrada.

— Oczerniasz go.

— Oczerniam? Ja go wychwalam. Śmierć i zdrada, to teraz nasza jedyna nadzieja. Ja po prostu nie mam złudzeń co do metod Thufira.

— Powinnaś… mieć pełne ręce roboty. Nie zostawić sobie ani chwili na takie niezdrowe…

— Roboty! A co innego zabiera mi prawie wszystkie chwile, Wellington? Jestem sekretarką księcia, mam tyle roboty, że codziennie dowiaduję się, co nowego będzie mi spędzać sen z powiek, a jemu nawet nie przyjdzie do głowy, że wiem o tym. — Zacisnęła wargi i powiedziała bezbarwnym głosem: — Czasami zastanawiam się, na ile moje handlowe wykształcenie zaważyło, że jego wybór padł na mnie.

— Jak mam to rozumieć?

Uderzył go jej cyniczny ton, gorycz, jakiej nigdy przed nim nie ujawniła.

— Nie sądzisz, Wellington, że związana miłością sekretarka jest o niebo pewniejsza.

— To jest poroniony pomysł, Jessiko.

Reprymenda sama przyszła mu na usta. Uczucia księcia do jego konkubiny nie budziły wątpliwości. Wystarczyło tylko spojrzeć, jak wodzi za nią oczami.

Westchnęła.

— Masz rację. Poroniony.

Ponownie objęła się ramionami przyciskając do ciała pochwę z krysnożem i myśląc o związanej z nim nie zakończonej sprawie.

— Wkrótce poleje się obficie krew — powiedziała. — Harkonnenowie nie spoczną, dopóki nie legną w grobie, albo oni, albo mój książę. Baron nie może zapomnieć, że Leto jest spokrewniony z królewskim rodem — nieważne jak daleko — podczas gdy godności Harkonnenów pochodzą z kiesy KHOAM. Ale zadra, która tkwi w nim głęboko do dziś, to świadomość, że po bitwie pod Corrin jeden z Atrydów skazał Harkonnena na banicję za tchórzostwo.

— Dawna wendeta — mruknął Yueh. I poczuł chwilowy przypływ zapiekłej nienawiści. Wpadł w sidła tamtej dawnej wendety, która zabiła jego Wannę, czy — co gorsza — wydała ją na tortury Harkonnenów do czasu, aż jej mąż spełni ich żądania. Dawna wendeta omotała go, a ci ludzie byli częścią tej morderczej gry. Na ironię zakrawało, że taka śmierć mogłaby rozkwitać tutaj na Arrakis, jedynym we wszechświecie źródle życiodajnego melanżu, dawcy zdrowia.

— O czym myślisz? — spytała.