Выбрать главу

— Myślę, że za przyprawę dają już na wolnym rynku sześćset dwadzieścia tysięcy solaris za dekagram. Za takie bogactwo można mieć wiele rzeczy.

— Czy i ty nie jesteś wolny od chciwości, Wellington?

— To nie chciwość.

— A co?

Wzruszył ramionami.

— Banał. — Spojrzał na nią. — Pamiętasz smak swej pierwszej przyprawy?

— Smakowała jak cynamon.

— Lecz nigdy dwa razy tak samo — powiedział. — Ona jest jak życie, za każdym razem, kiedy jej kosztujesz, ukazuje inną twarz. Niektórzy utrzymują, że przyprawa wywołuje smakowy odruch warunkowy. Przekonując się, że to mu dobrze robi, ciało przyjmuje smak jako przyjemny — z lekka euforyczny. I tak, jak życia, nigdy nie uda się przyprawy wiernie zsyntetyzować.

— Myślę, że mądrzej byśmy zrobili uchodząc jako renegaci poza granice Imperium — powiedziała.

Zorientował się, że go nie słucha, zastanowił się głęboko nad jej słowami. Tak, dlaczego nie zmusiła księcia, by tak zrobił? Może go zmusić dosłownie do wszystkiego. Zaczął mówić szybko, ponieważ była w tym prawda i okazja do zmiany tematu:

— Czy uznasz to za zuchwałość z mojej strony… Jessiko, jeśli zadam ci osobiste pytanie?

Przytuliła się do wystającego parapetu przeszyta niewytłumaczalnym niepokojem.

— Oczywiście, że nie. Jesteś… moim przyjacielem.

— Dlaczego nie zmusiłaś księcia, by cię poślubił?

Odwróciła się, z podniesioną głową, z ogniem w oczach.

— Zmusić go do poślubienia mnie? Ale…

— Nie powinienem był pytać — powiedział.

— Nie. — Wzruszyła ramionami. — Istnieją po temu ważne racje polityczne: dopóki mój książę jest wolny, co poniektóre z wysokich rodów mogą nadal liczyć na koligację. Poza tym… — westchnęła. — Motywowanie ludzi, naginanie ich do swojej woli wytwarza w nas cyniczny stosunek do człowieczeństwa. Poniża ono wszystko, czego dotknie. Gdybym go zmusiła do tego… to jakby nie on to zrobił.

— Coś takiego mogłaby powiedzieć moja Wanna — wyszeptał. I to także była prawda. Zakrył dłonią usta, przełykając nerwowo. Nigdy nie był bliżej wyznania, wyspowiadania się przed nią ze swojej potajemnej roli.

Jessika odezwała się, niwecząc ów moment.

— Poza tym, Wellington, książę to w istocie dwóch ludzi. Jednego z nich bardzo kocham. Jest uroczy, dowcipny, delikatny… czuły — ma to wszystko, czego może kobieta zapragnąć. Lecz tamten drugi mężczyzna jest zimny, gruboskórny, władczy, egoistyczny — ostry i okrutny jak zimowy wiatr. To człowiek ukształtowany przez ojca. — Twarz jej się wykrzywiła. — Szkoda, że ten staruch nie zmarł, gdy narodził się mój książę!

W ciszy, jaka zapadła między nimi, dał się słyszeć szmer story muskanej powiewem wentylatora.

Po chwili odetchnęła pełną piersią i powiedziała:

— Leto ma rację, te pokoje są milsze od tamtych w pozostałej części domu.

Odwróciwszy się omiotła spojrzeniem pomieszczenie.

— Gdybyś nie miał nic przeciwko temu, Wellington, chcę jeszcze raz obejść to skrzydło, zanim wyznaczę kwatery.

Kiwnął głową.

— Ależ oczywiście.

I pomyślał: Gdybyż tylko istniał jakiś sposób, by nie wykonać tego, co muszę uczynić.

Jessika opuściła ramiona, wyszła na korytarz i przystanęła na moment bijąc się z myślami. Przez cały czas naszej rozmowy on coś ukrywał, coś w sobie dusił. By nie zranić moich uczuć, zapewne. To dobry człowiek. Ponownie opadły ją wątpliwości i mało nie zawróciła, by w konfrontacji z Yuem wydrzeć z niego to, co zataił. Ale bym go jedynie zawstydziła, przestraszyłby się widząc, jak łatwo go rozszyfrować. Powinnam pokładać więcej ufności w swoich przyjaciołach.

Wielu podkreśla szybkość, z jaką Muad’Dib przyswoił sobie wymogi Arrakis. Bene Gesserit znają oczywiście źródła tej szybkości. Innym możemy powiedzieć, że Muad’Dib uczył się prędko, ponieważ najpierw przeszedł szkolenie, jak się uczyć. A najpierwszą ze wszystkich otrzymał lekcję podstawowej wiary, że może się nauczyć. Szokuje odkrycie, jak wielu ludzi nie wierzy, że mogą się nauczyć, a o ile więcej uważa, że nauka jest trudna. Muad’Dib wiedział, że każde zdarzenie niesie jakąś lekcję.

z „Człowieczeństwo Muad’Diba” pióra księżniczki Irulan

Paul leżał na łóżku i udawał, że śpi. Z łatwością schował w dłoni tabletkę nasenną Yuego udając, że ją popija. Pohamował śmiech. Nawet matka uwierzyła, że śpi. Pragnął zerwać się i wyprosić u niej pozwolenie na wędrówkę po pałacu, ale zdawał sobie sprawę, że ona się nie zgodzi. Wszystko było jeszcze w zbytniej rozsypce. Nie. Tak jest najlepiej. Wymykając się bez pytania nie złamię zakazów, no i zostanę w budynku, gdzie jest bezpiecznie.

Słyszał rozmowę matki i Yuego w drugim pokoju. Ich słowa docierały niewyraźnie — coś o przyprawie… o Harkonnenach. Głosy wznosiły się i opadały. Uwagę Paula zaprzątnęło rzeźbione wezgłowie łóżka — przytwierdzona do ściany imitacja wezgłowia kryła układ sterowania urządzeniami w pokoju. W drewnie przedstawiono rybę wyskakującą ponad wypukłe, brązowe fale. Wiedział, że kiedy naciśnie jedyne widoczne oko ryby, zapalą się dryfowe lampy w pokoju. Przekręcenie jednej z fal regulowało wentylację. Innej — temperaturę.

Paul po cichutku siadł na łóżku. Z lewej strony pod ścianą stał wysoki regał. Można go było odsunąć na bok i wtedy ukazywała się szafa z szufladami z jednej strony. Klamka drzwi na korytarz imitowała drążek ornitoptera. Pokój urządzono jakby z zamiarem oczarowania Paula.

Pokój i ta planeta. Przypomniał sobie księgofilm, który pokazał mu Yueh — „Arrakis: Ośrodek Doświadczalny Botaniki Pustyni Jego Imperatorskiej Mości”. Księgofilm był stary, sprzed odkrycia przyprawy. W pamięci Paula przemknęły nazwy, każda ze swym obrazem odciśniętym mnemotechnicznym rytmem księgi: saguaro, ośli rzep, palma daktylowa, werbena piaskowa, nocna świeca, kaktus baryłkowaty, Jucca brevifolia, Cotinus coggygria, Covillea mexicana… lis, Vulpes macrotis, jastrząb pustynny, skoczek pustynny…

Nazwy i obrazy, nazwy i obrazy z ziemskiej przeszłości człowieka — a wiele nigdzie indziej już nie spotykanych we wszechświecie, tylko tutaj, na Arrakis. Trzeba się uczyć o tylu nowych rzeczach — o przyprawie. I o czerwiach pustyni.

W sąsiednim pokoju trzasnęły drzwi. Paul usłyszał kroki matki oddalające się w głąb korytarza. Wiedział, że doktor Yueh znajdzie sobie coś do czytania i zostanie w przyległym pokoju. Nadszedł już moment, by wyruszyć na eskapadę. Paul wykradł się z łóżka i skierował kroki do regału otwierającego się na szafę. Przystanął słysząc szmer za plecami, odwrócił się. Rzeźbione wezgłowie łóżka opadło na miejsce, z którego się podniósł. Paul zamarł i bezruch ocalił mu życie. Spoza wezgłowia wysunął się maleńki grot-gończak, najwyżej pięciocentymetrowej długości. Paul rozpoznał to w mgnieniu oka — pospolitą, skrytobójczą broń, o której uczono od maleńkości każde dziecko krwi królewskiej. Drapieżna, metalowa drzazga, sterowana z bliska czyjąś ręką i okiem. Potrafiła zaryć się w ruchomym ciele i po nitkach nerwów utorować sobie drogę do najbliższego z żywotnych narządów. Gończak uniósłszy się przejechał bokiem przez pokój tam i z powrotem. Paul uzmysłowił sobie, co wie na jego temat, ograniczenia grota-gończaka: kompresja pola dryfowego zakłóca widzenie oka przekaźnika. Skoro nic prócz nikłego oświetlenia pokoju nie odzwierciedla mu celu, operator będzie kierował się ruchem — jakimkolwiek.