— Spocznij — zamruczał książę. Oparł się o zimny metal balustrady. Spokój przedświtu ogarnął pustynny basen. Książę spojrzał w górę. Prosto nad głową gwiazdy tworzyły cekinową wstęgę, rozpostartą na tle niebieskawej czerni. Nisko nad południowym horyzontem drugi księżyc nocy wyzierał z leciutkiej mgiełki pyłu — niedowiarek księżyc, spoglądający nań cynicznym blaskiem. Książę zapatrzył się, jak księżyc nurkuje pod Mur Zaporowy srebrząc jego urwiska i w nagłym zagęszczeniu mroku poczuł ziąb. Zadrżał. Przeszył go gniew. Po raz ostatni Harkonnenowie mi brużdżą i judzą, i polują na mnie — pomyślał. — Gnoje o mentalności hycla. Tutaj stawię im czoło! I pomyślał z nutą smutku: Muszę panować okiem i szponem — jak jastrząb wśród pośledniejszego ptactwa. Jego dłoń nieświadomie musnęła emblemat jastrzębia na bluzie. Noc na wschodzie zrodziła smugę świetlnej szarości, a po niej perłową opalizację, która przyćmiła gwiazdy. Nadciągnął świt szerokim zamachem rozkołysanego dzwonu uderzając w horyzont. Była to scena takiej piękności, że książę zapomniał o bożym świecie. Są rzeczy niepowtarzalne — pomyślał. Nigdy nie wyobrażał sobie, że może być tutaj cokolwiek tak pięknego, jak ten zgruchotany, czerwony horyzont z purpurą i ochrą urwisk. Poza lądowiskiem, gdzie skąpa nocna rosa tchnęła życie w śpieszne nasiona Arrakis, ujrzał ogromne łany czerwonego kwiecia i przecinający je wyraźny trakt fioletu… jak ślad gigantycznych stóp.
— Piękny poranek, Sire — powiedział strażnik.
— Tak, piękny — kiwnął głową książę zastanawiając się: być może ta planeta potrafi zauroczyć. Być może potrafi stać się prawdziwym domem dla mego syna. Nagle zobaczył postacie ludzkie wkraczające na pola kwiatów, omiatające je dziwacznymi, przypominającymi kosy narzędziami — żeńcy rosy. Woda jest tak cenna tutaj, że nawet rosę trzeba zbierać. I potrafi też być ta planeta miejscem upiornym — pomyślał książę.
Chyba nie ma straszliwszego olśnienia nad to, w którym odkrywasz, iż twój ojciec jest człowiekiem w ludzkim ciele.
— Paul, nienawidzę tego, co robię, ale nie mam wyjścia — powiedział książę. Stał pod przenośnym wykrywaczem trucizny wniesionym do sali konferencyjnej na czas śniadania. Sensorowe macki urządzenia zwisały bezwładnie nad stołem, przywodząc Paulowi na myśl jakiegoś nieznanego owada, który właśnie zdechł przed chwilą. Uwagę księcia pochłaniało lądowisko za oknami i kłębiący się nad nim tuman pyłu na tle porannego nieba. Paul miał przed sobą przeglądarkę z krótkim wycinkiem filmu na temat religijnych praktyk Fremenów. Materiał zebrany przez jednego z ekspertów Hawata bulwersował Paula aluzjami do jego osoby.
„Mahdi!”
„Lisan al-Gaib!”
Zamykając oczy słyszał jeszcze okrzyki tłumów. A więc to na to czekają — pomyślał. I przyszły mu na pamięć słowa Matki Wielebnej: „Kwisatz Haderach”. Na ich wspomnienie ożyły w nim emocje straszliwego przeznaczenia, mrocząc ten obcy świat poczuciem swojskości, której nie pojmował.
— Nienawidzę — powiedział książę.
— Co masz na myśli, sir?
Leto odwrócił się spoglądając z góry na syna.
— Bowiem Harkonnenowie zamierzają mnie zwieść rzucając podejrzenie na twoją matkę. Nie wiedzą, że prędzej bym podejrzewał samego siebie.
— Nie rozumiem, sir.
Leto ponownie spojrzał za okna. Białe słońce płonęło już całkiem wysoko w kwadrancie przedpołudnia. Mleczne światło wydobywało kipiel obłoków pyłu wsypującego się do ślepych kanionów, którymi ponacinany był Mur Zaporowy. Niespiesznie, cichym od hamowanego gniewu głosem, książę opowiedział Paulowi o tajemniczym liście.
— Równie dobrze mnie mógłbyś podejrzewać — powiedział Paul.
— Oni muszą uznać, że im się udało — rzekł, książę. — Muszą sądzić, że jestem taki głupi. I musi na to wyglądać. Nawet twoja matka nie powinna wiedzieć o mistyfikacji.
— Ależ sir! Dlaczego?
— Reakcja twojej matki nie może być udawana. Och, ona potrafi doskonale udawać… lecz zbyt wiele od tego zależy. Mam nadzieję wykurzyć zdrajcę z nory. Powinno im się wydawać, że zostałem kompletnie wyprowadzony w pole. Zadanie jej w ten sposób bólu jest konieczne, by ominęło ją większe cierpienie.
— Dlaczego mnie o tym mówisz, ojcze? Mogę się zdradzić.
— Na ciebie nie będą patrzeć pod tym kątem. Dotrzymasz tajemnicy. Musisz dotrzymać.
Przybliżył się do okien i mówił odwrócony tyłem.
— W ten sposób, gdyby mnie się coś stało, ty będziesz mógł jej powiedzieć prawdę: że nigdy w nią nie zwątpiłem, nawet na mgnienie oka. Chciałbym, żeby ona o tym wiedziała.
W słowach ojca Paul wyczytał myśli o śmierci, powiedział pośpiesznie:
— Nic ci się nie stanie, sir. Oni…
— Cicho bądź, synu.
Paul nie spuszczał oczu z pleców ojca, dostrzegając zmęczenie w nachyleniu szyi, w linii ramion, w zwolnionych ruchach.
— Jesteś po prostu zmęczony, ojcze.
— Jestem zmęczony — zgodził się książę. — Jestem moralnie zmęczony. Pewnie dopadła mnie wreszcie melancholia degeneracji wielkich rodów. A byliśmy kiedyś tak mocnymi ludźmi.
Paul odezwał się z nagłym rozdrażnieniem:
— Nasz ród się nie zdegenerował.
— Nie? — książę odwrócił się twarzą do syna, ukazując ciemne kręgi pod chłodnymi oczami; na ustach miał cyniczny grymas.
— Powinienem był poślubić twą matkę, uczynić ją moją księżną. Ale… mój wolny stan daje jeszcze pewnym rodom nadzieję na możliwość koligacji ze mną przez ich córki na wydaniu. — Wzruszył ramionami — Więc ja…
— Matka mi to wytłumaczyła.
— Wódz niczym tak nie zdobywa serc, jak imponowaniem brawurą — powiedział książę. — Przeto obnoszę się z tą swoją brawurą.
— Jesteś dobrym przywódcą — zaprotestował Paul. — Dobrym władcą. Ludzie idą za tobą chętnie i z miłością.
— Mam jeden z najlepszych korpusów propagandy — powiedział książę. Znowu zatonął spojrzeniem w basenie. — Tu na Arrakis mamy większą szansę, niż mogłoby podejrzewać Imperium. A jednak czasami przychodzi mi do głowy; że lepiej byłoby uciec, zostać renegatem. Czasami chciałbym, byśmy pogrążyli się w anonimowości rzesz ludzkich, mniej wystawieni na…
— Ojcze!
— Tak, jestem zmęczony — powiedział książę. — Czy wiedziałeś, że osad przyprawy wykorzystujemy jako surowiec, i że mamy już własną fabrykę do produkcji podłoża filmów?
— Sir?
— Nie może nam zabraknąć folii podłożowej — powiedział książę. — Jakże tu bez niej zalewać wsie i miasta naszą informacją? Ludzie muszą się dowiedzieć, jak dobrze nimi rządzę. Skąd by wiedzieli, gdybyśmy im nie donosili?
— Powinieneś trochę odpocząć — powiedział Paul.
Ponownie książę stanął twarzą w twarz z synem.
— O mało nie zapomniałem wymienić jeszcze jednej zalety Arrakis. Tutaj we wszystkim jest przyprawa. Oddychasz nią i jesz ją prawie we wszystkim. I dochodzę do wniosku, że daje ona pewną naturalną odporność na niektóre z najbardziej popularnych trucizn z Poradnika Assassina. Zaś konieczność liczenia każdej kropli wody sprawia, że cały przemysł spożywczy — hodowla drożdży, hydroponika, chemia spożywcza, wszystko — znajduje się pod najściślejszym nadzorem. Nie możemy wymordować znacznej części naszej populacji za pomocą trucizny — ani też nie można nas w ten sposób zaatakować. Arrakis czyni nas moralnymi i etycznymi.