Paul chciał coś powiedzieć, ale książę nie dopuścił go do głosu.
— Muszę się przed kimś wygadać, synu — rzekł z westchnieniem. Zerknął przez ramię na wypalony krajobraz, z którego zniknęły już teraz nawet i kwiaty stratowane przez żeńców rosy, zwarzone przedpołudniowym słońcem.
— Na Kaladanie władaliśmy przy pomocy potęg morskiej i powietrznej — powiedział książę. — Tutaj musimy dochrapać się potęgi pustynnej. Oto twoje dziedzictwo, Paul. Co z tobą będzie, jeśli mnie zabraknie? Nie, nie zostaniesz głową rodu renegatów, lecz partyzantem — uciekającym, ściganym.
Paul rozpaczliwie szukał słów, nie wiedząc, co powiedzieć. Nigdy nie widział swojego ojca aż tak przybitego.
— Kto chce utrzymać Arrakis — mówił książę — staje przed podjęciem decyzji, których ceną może się okazać własna godność.
Wskazał za okno na zielono-czarny sztandar Atrydów zwisający martwo z masztu na skraju lądowiska.
— Ten chlubny sztandar może stać się symbolem wielu strasznych rzeczy.
Paul przełknął suchość w ustach. W słowach ojca była beznadziejność, przeczucie nieuchronnego losu, które zostawiło ciężar pustki w piersi chłopca. Książę wyjął z kieszeni tabletkę przeciw zmęczeniu i połknął ją nie popijając.
— Siła i strach — powiedział. — Narzędzia dyplomacji. Muszę przykazać, by położono silniejszy nacisk na twoje szkolenie partyzanckie. W tym wycinku filmu — nazywają cię tam „Mahdi” — „Lisan al-Gaib” — to może stać się dla ciebie ostatnią deską ratunku.
Paul wpatrywał się w ojca dostrzegając, jak pod wpływem tabletki prostują się mu ramiona, ale w pamięci miał jego słowa pełne lęku i niepewności.
— Co zatrzymało ekologa? — wymamrotał książę. — Mówiłem Hawatowi, żeby przysłał go wcześnie.
Pewnego dnia ojciec mój, Padyszach Imperator, wziął mnie za rękę i wyczułam dzięki metodom, jakich nauczyła mnie matka, że coś go gnębi. Powiódł mnie przez Salę Portretową pod ego-portret księcia Leto Atrydy. Zauważyłam silne podobieństwo między nimi — moim ojcem a tym mężczyzną na portrecie — obaj mieli pociągłe, arystokratyczne twarze o ostrych rysach, którym ton nadawało spojrzenie zimnych oczu.
„Córko-księżniczko” — powiedział mój ojciec — „żałuję, że nie byłaś starsza, kiedy nadeszła pora wyboru kobiety dla tego mężczyzny”. Mój ojciec liczył wtedy siedemdziesiąt jeden lat i nie wyglądał starzej od człowieka na portrecie, ja zaś miałam lat zaledwie czternaście, ale pamiętam, jak zrozumiałem w tamtym momencie, że ojciec potajemnie pragnął mieć księcia za syna i czuł awersję do politycznych układów, które uczyniły ich wrogami.
Pierwsze spotkanie z ludźmi, których przykazano mu zdradzić, wstrząsnęło doktorem Kynesem. Chlubił się tym, że jako uczony uważa legendy jedynie za interesujące przesłanki do zrozumienia kulturowych korzeni. Ale chłopak pasował jak ulał do starożytnej przepowiedni. Miał „oczy, które widziały” i wyczuwało się w nim „ukrytą prawość”. Wyrocznia pozostawiła oczywiście pewną swobodę — co do kwestii, czy Bogini Matka przywiedzie Mesjasza ze sobą, czy zrodzi go na miejscu. Jednakowoż istniała zadziwiająca zgodność przepowiedni z osobami.
Spotkali się późnym rankiem pod budynkiem zarządu lądowiska Arrakin. Nie oznakowany ornitopter przycupnął opodal w pogotowiu startowym, brzęcząc cicho jak ospały owad. Z obnażonym mieczem stał przy nim gwardzista Atrydów w lekkiej dystorsji powietrza od okalającej go tarczy. Kynes uśmiechnął się szyderczo na widok konturów tarczy i pomyślał: tutaj Arrakis szykuje im niespodziankę. Planetolog podniósł rękę dając znak Fremenom ze swojej straży przybocznej, by pozostali w tyle. Sam pomaszerował prosto do wejścia budynku — ciemniejszego otworu w powleczonej plastikiem skale. Jakże odsłonięty jest ten monolityczny budynek — pomyślał. O ileż lepsza jest jaskinia. Ruch w wejściu zwrócił jego uwagę. Zatrzymał się wykorzystując ten moment, by poprawić sobie burnus i fałdę na lewym ramieniu filtrfraka.
Drzwi wejściowe rozwarły się na oścież. Gwardziści Atrydów wysypali się pośpiesznie, co do jednego uzbrojeni po zęby — w głuszaki na moderacyjne kule, miecze, tarcze. Za nimi nadchodził wysoki mężczyzna o jastrzębich rysach, ciemnoskóry i ciemnowłosy. Miał na sobie dżubbę z herbem Atrydów na piersi i nosił ją w sposób zdradzający brak obycia z tego rodzaju ubiorem. Poła dżubby czepiała mu się nogawek filtrfraka. Tkaninie brakowało rozbujanego w rytmie kroków falowania.
U boku mężczyzny szedł młodzieniec z równie ciemnymi włosami, lecz pełniejszy na twarzy. Mały był na te swoje piętnaście lat, o których Kynes wiedział. Ale w młodym człowieku wyczuwało się majestat i niewzruszoną pewność siebie, jakby dokoła widział i rozpoznawał rzeczy dla innych niedostrzegalne. A płaszcz identycznego co u ojca kroju leżał na nim z niedbałą swobodą, sprawiając wrażenie, że chłopiec nosił takie okrycie od urodzenia. „Mahdi świadom będzie spraw niewidzialnych dla innych” — głosiła wyrocznia. Kynes potrząsnął głową przekonując sam siebie: ludzie jak ludzie.
Z tymi dwoma i jak oni w ubiorze pustynnym zbliżał się człowiek Kynesowi znajomy — Gurney Halleck. Kynes wciągnął głęboko powietrze tłumiąc niechęć do Hallecka, który udzielił mu pouczeń, jak się należy zachowywać w obecności księcia i książęcego dziedzica. Wolno ci zwracać się do księcia „mój panie” albo „Sire”. „Szlachetnie urodzony” też ujdzie, ale to zwrot na bardziej oficjalne okazje. Do syna można mówić „młody panie” albo „mój panie”. Książę jest człowiekiem wielce wyrozumiałym ale nie znosi zbytniej poufałości. Obserwując zbliżającą się grupę Kynes pomyślał: bardzo prędko dowiedzą się, kto jest panem Arrakis. Kazać jakiemuś mentatowi maglować mnie przez pół nocy? Spodziewać się po mnie, że ich zabiorę na inspekcję przyprawowych piasków? Cel pytań Hawata nie uszedł uwagi Kynesa. Oni chcą imperialnych baz. I nie ulegało wątpliwości, że o bazach dowiedzieli się od Idaho. Każę Siilgarowi odesłać temu księciu głowę Idaho — obiecał sobie Kynes. Książęcy orszak znajdował się teraz zaledwie o parę kroków, piasek chrzęścił pod podeszwami butów pustynnych. Kynes schylił głowę w ukłonie.
— Mój panie, książę.
Zbliżając się do samotnej postaci mężczyzny stojącego w sąsiedztwie ornitoptera Leto przyglądał mu się z uwagą: wysoki, szczupły, odziany na pustynną modłę w luźny płaszcz, filtrfrak i buty z krótkimi cholewami. Zarzucony na plecy kaptur ze zwisającym u boku czarczafem wystawiał na widok rudoblond włosy i rzadką brodę. Oczy pod krzaczastymi brwiami były owym niezgłębionym błękitem w błękicie. W jego oczodołach znać było resztki ciemnego barwnika.
— Ty jesteś ekologiem — powiedział książę.
— My tutaj wolimy stary tytuł, mój panie — odparł Kynes. — Planetologiem.
— Jak sobie życzysz — powiedział książę. — Synu, to jest Sędzia Zmiany, arbiter w sporze, człowiek, który z urzędu mu czuwać tutaj nad przestrzeganiem form objęcia przez nas we władanie tego lenna. — Zerknął na Kynesa. — A to jest mój syn.
— Mój panie — powiedział Kynes.
— Jesteś Fremenem? — spytał Paul.
Kynes uśmiechnął się.
— Przyjmuje mnie i sicz, i wioska, młody panie. Ale jestem Imperialnym Planetologiem w służbie jego Królewskiej Mości.