Выбрать главу

Jednak Paul słyszał fałsz w ich głosach, czuł groźbę, która sprawiła, że Halleck instynktownie przyjął obronną pozycję. Powiedział oschle:

— Wybrali sobie straszliwe miejsce na śmierć.

Nie odwracając się Kynes rzekł:

— Kiedy Bóg wyznacza jakiejś istocie miejsce śmierci, sprawia On, by potrzeby ją w owe miejsce przywiodły.

Leto obrócił twarde spojrzenie na Kynesa. A Kynes odwzajemniając to spojrzenie poczuł się zakłopotany tym, czego tutaj był świadkiem. Tego księcia bardziej obchodzili ludzie niż przyprawa. Zaryzykował życiem własnym i życiem własnego syna dla ratowania ludzi. Machnął ręką na stratę gąsienika. Zagrożenie życia ludzi wprawiło go we wściekłość. Takiemu przywódcy jest się wiernym na śmierć. Trudno go pobić.

Wbrew własnej woli i wszystkim poprzednim osądom Kynes przyznał się przed sobą: Podoba mi się ten książę.

Wielkość to chwilowe przeżycie. Nigdy nie bywa racjonalna. Poniekąd zależy od mitotwórczej wyobraźni rodzaju ludzkiego. Człowiek przeżywający wielkość musi czuć mit, w którym istnieje. Musi odbijać to, co nań pada. I musi umieć śmiać się z siebie. Tylko tak wyzwoli się od wiary we własne aspiracje. Śmiech jest wszystkim, co pozwala mu poruszać się wewnątrz siebie. Bez śmiechu nawet chwilowa wielkość zniszczy człowieka.

z „Myśli zebranych Muad’Diba” opracowanych przez księżniczkę Irulan

W sali jadalnej wielkiego pałacu Arrakin zapalono dryfowe lampy na wypadek wczesnych ciemności. Rzucały żółte łuny ku górze na czarny łeb byka i jego zakrwawione rogi, i na mrocznie połyskujący portret olejny Starego Księcia. Pod owymi talizmanami jaśniało białe płótno pośród refleksów wypolerowanych atrydzkich sreber rozstawionych w pedantycznym szyku na ogromnym stole — małe archipelagi nakryć czekających przy kryształowych szklanicach, wszystko rozmieszczone w kwadraty przed ciężkimi, drewnianymi krzesłami. Klasyczny centralny kandelabr pozostał nie zapalony, a jego splatające się w górze z cieniami łańcuchy chowały mechanizm wykrywacza trucizny.

Zatrzymując się w drzwiach by sprawdzić stan przygotowań, książę myślał o wykrywaczu trucizny i znaczeniu tego urządzenia w jego sferach. Wszystko podciągnięte pod szablon. Można nas przykroić według języka — precyzyjnych i subtelnych określeń na perfidne sposoby zadawania śmierci. Czy dziś wieczorem ktoś spróbuje chaumurky — trucizny w napoju? Czy raczej będzie to chaumas — trucizna w jedzeniu? — Potrząsnął głową.

Przy każdym talerzu na długim stole znajdowała się karafka z wodą. Wody na stole wystarczyłoby, jak oszacował książę, do utrzymania biednej arrakińskiej rodziny przez ponad rok. Po obu stronach drzwi, w których się zatrzymał, stały szerokie umywalniane misy z bogato zdobionej, żółtej i zielonej glazury. Do każdej misy był osobny wieszak z ręcznikami. Jest tu taki zwyczaj — wyjaśniła ochmistrzyni — że wchodzący goście ceremonialnie zanurzają dłonie w misie, wychlapują parę filiżanek wody na podłogę, wycierają dłonie w ręcznik, a ręczniki rzucają w rosnącą pod drzwiami kałużę. Po przyjęciu u bramy zbierają się żebracy, którym dawano wyciśniętą z ręczników wodę.

Jakże typowe dla lenna Harkonnenów — pomyślał książę. — Wszelkie możliwe do wymyślenia upodlenia ducha. — Odetchnął głęboko czując jak zalewa go wściekłość.

— Od dzisiaj koniec z tym zwyczajem! — mruknął.

Po drugiej stronie dostrzegł kobietę ze służby — jedną z owych poleconych przez ochmistrzynię łykowatych bab — pałętającą się przy drzwiach od kuchni. Przywołał ją gestem ręki. Spiesząc do niego wokół stołu wysunęła się z cieni i zobaczył twarz jak skórzaną podeszew, oczy błękitne w błękicie.

— Mój pan sobie życzy?

Głowę pochyliła, spuściła oczy.

Machnął ręką.

— Usunąć te misy i ręczniki.

— Ależ… Szlachetnie Urodzony… — Podniosła spojrzenie, usta były rozdziawione.

— Wiem o zwyczaju! — warknął. — Zabierz te misy do wejścia. Kiedy będziemy jedli i dopóki nie skończymy, każdy żebrak, który się zgłosi, ma dostać pełen kubek wody. Jasne?

Grymas jej wysuszonej twarzy wyrażał wzburzenie… konsternację, złość… W przebłysku intuicji Leto zdał sobie sprawę, że musiała nosić się z zamiarem sprzedaży wyżymków wody z podeptanych ręczników, żeby wycisnąć parę groszy z przybyłych pod drzwi nędzarzy. Możliwe, że to również był zwyczaj. Nachmurzył się i burknął:

— Stawiam gwardzistę, by przypilnował, żeby moje rozkazy zostały wykonane co do joty.

Zakręcił się na pięcie i wielkimi krokami zawrócił w korytarz do Wielkiej Sali. Wspomnienia nękały jego pamięć jak mamrotanie bezzębnych staruch. Przypomniały mu się otwarte wody i fale — dni trawy miast piasku — oszołamiające wiosny, które przemknęły obok niego jak niesione huraganem liście. Wszystko przeminęło. Starzeję się — pomyślał. — Poczułem zimną dłoń swojej śmiertelności. I to w czym? W chciwości starej kobiety.

W Wielkiej Sali lady Jessika stanowiła ośrodek mieszanego towarzystwa zebranego przy kominku. Żywe płomienie trzaskały rzucając migotliwe, pomarańczowe błyski na klejnoty i koronki, na bogate tkaniny. W grupie rozpoznał producenta filtrfraków aż z Kartagin, importera sprzętu elektronicznego i spedytora wody, który miał letnią rezydencję w pobliżu swej wytwórni na czapie polarnej, przedstawiciela Banku Gildii (szczupły typ, trzymający się nieco na uboczu), hurtownika części zamiennych dla urządzeń do eksploatacji przyprawy, chudą i zimną kobietę, której usługi przewodniczki dla gości spoza planety służyły rzekomo za przykrywkę różnorodnej działalności przemytniczej, szpiegowskiej i szantażu. Większość obecnych na sali kobiet sprawiała wrażenie odlanych według określonego modelu — strojne, w każdym calu szykowne, z dziwną domieszką nieuchwytnej zmysłowości. Jessika nawet gdyby nie była gospodynią, przyćmiłaby to całe towarzystwo — pomyślał. Nie nosiła żadnej biżuterii i zdecydowała się na ciepłe kolory — długą suknię w odcieniu niemal ognia i ciemnobrązową wstążkę w miedzianych włosach. Zrozumiał, że było to delikatne wyzwanie pod jego adresem, z powodu jego oziębłego ostatnio zachowania. Wiedziała doskonale, że w tych kolorach podoba mu się najbardziej — że jawi mu się szelestem ciepłych barw. W pobliżu, bardziej oskrzydlając grupę, niż wchodząc w jej skład, stał Duncan Idaho w lśniącym paradnym mundurze, bez wyrazu na nieodgadnionej twarzy, ze starannie zaczesanymi czarnymi lokami. Został odwołany od Fremenów i otrzymał rozkazy od Hawata: „Pod pretekstem ochrony lady Jessiki będziesz ją miał stale na oku”.

Książę rozejrzał się po sali. W rogu otaczał Paula nadskakujący mu tłumek złotej młodzieży Arrakin i trzymający się nieco na uboczu trzej oficerowie gwardii pałacowej. Uwagę księcia szczególnie przyciągnęły młode panny. Jaką wspaniałą partię stanowiłby książęcy dziedzic. Lecz Paul traktował je wszystkie równo, z arystokratyczną rezerwą. Dobrze będzie nosił tytuł — pomyślał książę i uświadomił sobie z uczuciem nagłego chłodu, że jest to jego kolejna myśl o śmierci.

Paul zobaczył ojca w drzwiach, umknął oczami przed jego spojrzeniem. Obejrzał sobie zbitych w gromadki gości, upierścienione palce ściskające drinki (i dyskretne próby dokonywane za pomocą miniaturowych zdalnie sondujących wykrywaczy). Patrząc na twarze tych paplających ludzi Paul poczuł do nich gwałtowną odrazę. Tanie maski nałożone na gnijące myśli — bełkot głosów dla zagłuszenia ciszy krzyczącej w każdej piersi. Jestem w zgorzkniałym nastroju — pomyślał i zastanowił się, co by na to powiedział Gurney. Znał przyczyny swego nastroju. Nie chciał występować w obecnej roli, lecz ojciec był stanowczy.