Выбрать главу

— Mignęła ci pięść w rękawiczce Bene Gesserit — powiedziała. — Niewielu z tych, co ją widzieli, żyje. A to, co zrobiłam, jest dla nas rzeczą dość trywialną. Nie znasz całego mojego arsenału. Zastanów się nad tym.

— Dlaczego więc nie pójdziesz zniszczyć wrogów księcia? — zapytał.

— Co chcesz, żebym zniszczyła? Chciałbyś, żebym zrobiła z naszego księcia kalekę, żeby wiecznie opierał się na mnie, jak na kuli?

— Ale z taką władzą…

— Władza to obosieczny miecz, Thufir — powiedziała. — Myślisz: jakże jej łatwo posłużyć się człowiekiem jako narzędziem do zadania ciosu w samo serce wroga. Tak, Thufir, nawet w twoje serce. Cóż bym jednak osiągnęła? Gdyby Bene Gesserit tego nadużywały, czyż wszystkie nie byłyby podejrzane? Nie chcemy tego. Thufir. Nie chcemy same się zgubić. — Pokiwała głową. — My naprawdę istniejemy tylko po to, by służyć.

— Nie potrafię ci odpowiedzieć — rzekł. — Wiesz, że nie potrafię.

— Nic powiesz nikomu ani słowa o tym, co tu zaszło. To wiem, Thufir.

— Moja pani… — Stary człowiek znowu próbował przełknąć ślinę. Pomyślał: Ma ogromne moce, zgoda. Ale czy te moce nie zrobiłyby z niej jeszcze groźniejszego narzędzia Harkonnenów?

— Przyjaciele mogą zniszczyć księcia równie szybko, jak jego wrogowie — powiedziała. — Ufam, że teraz dotrzesz do sedna tego podejrzenia i usuniesz je.

— Jeśli okaże się bezpodstawne.

— Jeśli — zadrwiła.

— Jeśli — powtórzył.

— Jesteś uparty.

— Ostrożny — powiedział — i świadom współczynnika błędu.

— Więc zadam ci nową zagadkę. Co oznacza według ciebie, że stoisz przed drugim człowiekiem, związany i bezbronny, i ten drugi człowiek trzyma nóż na twoim gardle — a jednak wstrzymuje się od zabicia ciebie, uwalnia cię z więzów i daje ci nóż, byś go użył wedle własnego życzenia? — Podniosła się z fotela i odwróciła do niego plecami. — Możesz już odejść, Thufir.

Stary mentat wstał, niepewnie przesuwając dłoń ku śmiercionośnej broni pod bluzą. Przypomniała mu się arena i ojciec księcia (który był odważny, cokolwiek by o nim powiedzieć), i pewna korrida dawno temu: dzika, czarna bestia z pochyloną głową, nieruchoma i ogłupiała. Stary Książę odwrócił się plecami do rogów, z muletą elegancko przerzuconą przez ramię, podczas gdy z lóż sypały się owacje. Byk to ja, a ona jest matadorem — pomyślał Hawat. Cofnął rękę, spojrzał na lśniącą od potu pustą dłoń. I wiedział, że bez względu na ostateczną wymowę faktów nigdy nie zapomni tej chwili ani nie straci uczucia najwyższego podziwu dla lady Jessiki. Odwrócił się i bezszelestnie opuścił pokój.

Jessika przesunęła wzrok z odbicia w szybie okna, odwróciła się i wpatrzyła w zamknięte drzwi.

— Teraz się zacznie — wyszeptała.

Czy walczysz z marami? Czy wojujesz z cieniami? Czy poruszasz się jak we śnie? Czas się oddalił. Życie ci skradli. Wszystkoś zmarnotrawił. Twój obłęd cię zabił.
Tren na pogrzeb Dżamisa na Równinie Żałobnej z „Pieśni Maud’Diba” zebranych przez księżniczkę Irulan

Leto przystanął w foyer swego dworu studiując bilecik w świetle osamotnionej lampy dryfowej. Do świtu brakowało jeszcze paru godzin, a zmęczenie dawało o sobie znać. Fremeński goniec dostarczył bilecik na odwach właśnie w chwili, kiedy książę przybył ze stanowiska dowodzenia. Bilecik mówił:

„Słup dymu dniem, kolumna ognia nocą”. — Podpisu nie było. Co to znaczy? — zastanawiał się. Goniec zniknął nie czekając na odpowiedź, zanim można go było wypytać. Wsiąkł w noc niby czarny dym. Leto wepchnął kartkę do kieszeni bluzy zamierzając pokazać ją później Hawatowi. Odgarnął kosmyk włosów z czoła, z westchnieniem wciągnął powietrze. Pigułki przeciw zmęczeniu przestawały działać. Od bankietu minęły dwa długie dni, a jeszcze więcej od ostatniego snu. Do wszystkich kłopotów wojskowych doszła niepokojąca sesja z Hawatem, jego sprawozdanie ze spotkania z Jessiką.

Mam obudzić Jessikę? — bił się z myślami. — Nic ma sensu bawić się z nią dalej w ciuciubabkę. A może jednak? Niech go diabli, tego cholerę Duncana Idaho! Pokręcił głową. Nie, nie Duncana. Zrobiłem głupstwo nie zwierzając się od razu Jessice z tajemnicy. Muszę to zrobić teraz, zanim stanie się coś gorszego. Decyzja poprawił mu samopoczucie i z foyer pośpieszył przez Wielką Salę i korytarze do skrzydła mieszkalnego rodziny. Zatrzymał się na zakręcie, tam gdzie korytarz rozwidlał się ku pomieszczeniom służby. Gdzieś z korytarza służbowego doleciało osobliwe kwilenie. Leto położył lewą dłoń na wyłączniku tarczy w pasie, wsunął chandżar do prawej. Nóż przywrócił mu poczucie pewności siebie. Niesamowity dźwięk przeszywał dreszczem. Klnąc niedostateczne oświetlenie książę po cichu zagłębiał się w służbowy korytarz. Co jakieś osiem metrów wisiały w nim najmniejsze z dryfówek przygaszone do minimum. Ciemne kamienie murów pochłaniały światło.

Z mroku przed nim wyłonił się niewyraźny, rozmazany po podłodze kleks. Leto przystanął, o mało nie włączając tarczy, powstrzymał się jednak, by nie krępować sobie ruchów i nie przytępiać słuchu… a poza tym przechwycenie transportu rusznic laserowych napełniło go nie rozwianymi ciągle wątpliwościami.

Bezgłośnie zbliżył się do szarego kleksa, zobaczył, że to ludzka postać, mężczyzna, obrócony twarzą do posadzki. Leto odwrócił go stopą, z nożem w pogotowiu, i nachylił się blisko, by dojrzeć rysy w nikłym świetle. To był ten przemytnik, Tuek, z wilgotną plamą na piersi. Z martwych źrenic wyzierała ciemna pustka. Leto dotknął plamy — była ciepła. Jak mógł tutaj zginąć ten człowiek? — zadawał sobie pytanie. — Kto go zabił?

Kwilący dźwięk rozlegał się tu głośniej. Dochodził z przodu, z głębi odgałęzienia korytarza prowadzącego do siłowni, gdzie mieścił się generator głównej tarczy pałacu. Z dłonią na wyłączniku w pasie, z wysuniętym chandżarem, książę wyminął ciało, zapuścił się w korytarz i zza rogu wyjrzał w stronę siłowni generatora tarczy.

Parę kroków od niego widniał rozlany na podłodze drugi kleks. Książę od razu zorientował się, że ma przed sobą źródło hałasu. Kształt pełznął ku niemu z bolesnym mozołem, dysząc ciężko i coś mamrocząc. Leto stłumił nagły skurcz strachu, przemknął do bocznego korytarza i kucnął przy czołgającej się postaci. Była to Mapes, fremeńska ochmistrzyni, z ubraniem w nieładzie, z włosami rozsypanymi po twarzy. Zmatowiały połysk ciemnej plamy rozszerzał się z pleców na bok. Książę dotknął jej ramienia i Mapes uniosła się na łokciach, z odchyloną głową przyglądając mu się ocienionymi czernią źrenicami bez wyrazu.

— To ty… — wydyszała. — Zabił… strażnika… posłano… wezwać… Tueka… uciekaj… moja pani… ty… ty… tutaj… nie…

Zwaliła się na twarz, aż jej głowa zadudniła o kamienie. Leto poszukał palcami pulsu na skroni. Nie znalazł. Spojrzał na plamę: Mapes dźgnięto w plecy. Kto? Przeżywał gonitwę myśli. Czy chciała mu powiedzieć, że ktoś zabił strażnika? A Tuek… czy Jessika posłała po Tueka? Po co?