Выбрать главу

Za jego plecami otworzyły się drzwi. Baron wyjrzał się bacznie odbiciu w czarnym od nocy bulaju, nie odwracając głowy. Do pokoju wśliznął się Piter de Vries, któremu po piętach deptał Umman Kudu, kapitan straży przybocznej barona. Tuż za drzwiami zrobił się ruch — tępawe oblicza członków jego gwardii wyrażały przezorną bojaźń w obecności barona.

Baron odwrócił się. Piter przyłożył palec do pukla włosów w żartobliwym salucie.

— Dobre wieści, mój panie. Sardaukarzy dostarczyli księcia.

— To oczywiste, że dostarczyli — zahuczał baron.

Przyjrzał się mrocznej masce nikczemności na zniewieściałej twarzy Pitera. I jego oczom: tym cienistym szparkom najbłękitniejszego błękitu w błękicie. Muszę się go wkrótce pozbyć — pomyślał baron. Osiągnął już niemal punkt krytyczny swego życia: właściwie przestał być użyteczny, a stał się groźny dla mojej osoby. Najpierw musi jednakże zasłużyć sobie na nienawiść ludności Arrakis. Wtedy powitają tu mego kochanego Feyda-Rauthę jak zbawiciela.

Baron przeniósł spojrzenie na kapitana straży, Ummana Kudu — na żuchwy jak imadło i podbródek jak szpic buta — kapitanowi można było ufać, ponieważ znane były jego nałogi.

— Najpierw gdzie jest zdrajca, który wydał mi księcia? — zapytał baron — Muszę dać zdrajcy nagrodę.

Piter okręcił się jak baletnica, skinął komuś za drzwiami. Mignęło tam przez moment coś czarnego i wkroczył Yueh. Zbliżał się sztywno, jak marionetka. Wąsy mu obwisły po obu stronach rubinowych warg. Jedynie postarzałe oczy wydawały się żywe.

Zrobiwszy trzy kroki Yueh zatrzymał się posłusznie na skinienie Pitera i nie ruszając się z miejsca spoglądał przez pustą przestrzeń na barona.

— Aaach, doktor Yueh.

— Mój pan Harkonnen.

— Słyszę, że wydałeś nam księcia.

— Moja część umowy, mój panie.

Baron popatrzył na Pitera. Piter kiwnął głową. Baron z powrotem zwrócił oczy na Yuego.

— Litera umowy, co? A ja… — Wypluł z siebie słowa: — …Co ja miałem zrobić w zamian?

— Pamiętacie bardzo dobrze, mój panie Harkonnen.

I Yueh znalazł czas do namysłu, słysząc już ogłuszającą ciszę zatrzymanych w swoim umyśle zegarów. Dostrzegał ledwo uchwytne znaki w zachowaniu barona. Wanna w rzeczywistości nie żyła — odeszła tam, gdzie jej nie dosięgną. Inaczej bowiem nadal trzymaliby w garści słabego doktora. Zachowanie barona zdradzało, że tak nie jest, że to się skończyło.

— Pamiętam? — zapytał baron.

— Obiecałeś wybawić moją Wannę od katuszy.

Baron pokiwał głową.

— Ach, tak. Teraz sobie przypominam. Obiecałem. Taka była moja obietnica. W ten sposób przełamaliśmy warunkowanie imperialne. Nie mogłeś znieść widoku swojej czarownicy Bene Gesserit wijącej się we wzmacniaczach bólu Pitera. Cóż, baron Vladimir Harkonnen zawsze dotrzymuje obietnic. Powiedziałem ci, że uwolnię ją od męczarni i pozwolę ci do niej iść. Więc niech tak się stanie.

Ręką skinął Piterowi.

Błękitne oczy Pitera przybrały szklisty wyraz. Jego błyskawiczny ruch miał w sobie kocią płynność. Nóż błysnął w dłoni niczym pazur, zatapiając się w plecach Yuego. Stary człowiek zesztywniał, ani przez moment nie spuszczając wzroku z barona.

— Więc idź do niej! — wypluł z siebie baron.

Yueh stał słaniając się na nogach. Jego wargi poruszały się ze staranną precyzją, a głos rozbrzmiewał w osobliwie odmierzanej kadencji.

— Myślisz… że… mnie… zni…szczyłeś. Myślisz… że… nie…wie…działem… co… kupiłem… za… moją… Wannę.

Upadł. Nie zgiął się, ani nie zwiotczał. Jakby runęło drzewo.

— Więc idź do niej — powtórzył baron. Lecz jego słowa sprawiały wrażenie słabego echa.

Yueh napełnił go złym przeczuciem. Podniósł wzrok na Pitera, przyglądając się, jak wyciera ostrze w kawałek szmaty, obserwując wyraz rozmarzenia i satysfakcji w błękitnych oczach.

— A więc to tak on zabija własnymi rękami — pomyślał baron. — Warto wiedzieć.

— Wydał nam księcia? — zapytał.

— Ależ oczywiście, mój panie — powiedział Piter.

— Więc dawajcie go tutaj!

Piter spojrzał na kapitana straży, który posłusznie obrócił się na pięcie. Baron popatrzył z góry na Yuego. Ze sposobu, w jaki ten człowiek padł, można by podejrzewać, że miał twarde drzewo dębowe zamiast kości.

— Nigdy nie potrafiłem przełamać się i zaufać zdrajcy — rzekł baron. — Nawet zdrajcy, którego sam stworzyłem.

Rzucił okiem na przesłonięty całunem nocy bulaj. Wiedział już, że ta cała czarna cisza na zewnątrz należy do niego. Ustał ostrzał artyleryjski grot Muru Zaporowego, podziemne pułapki były odcięte. Zupełnie niespodziewanie baron nie mógł sobie wyobrazić nic piękniejszego od owej całkowitej pustki czerni. Chyba, że byłaby to biel na czerni. Biel srebra na czerni. Biel porcelany. Ale uczucie niepewności nadal go nie opuszczało. Co miał na myśli ten stary dureń doktor? Oczywiście wiedział zapewne, co go w końcu czeka. Ale to jego gadanie o tym rzekomym zniszczeniu: „Myślisz, że mnie zniszczyłeś”. O co mu chodziło?

Książę Leto Atryda przestąpił próg pokoju. Ręce miał spętane kajdanami, orlą twarz pobrudzoną ziemią. Jego mundur był rozdarty w miejscu, skąd ktoś oderwał insygnia. W talii wisiały strzępy wiązań pasa tarczy, który usunięto bez odpinania go od munduru. Oczy księcia miały szklisty, obłąkany wyraz.

— No, no, no — powiedział baron.

Zawahał się biorąc głęboki oddech. Wiedział, że przemówił zbyt głośno. Ten moment, z dawna wymarzony, stracił nieco ze swego smaczku.

Niech piekło pochłonie przeklętego doktora na całą wieczność!

— Przypuszczam, że poczciwego księcia uraczono narkotykiem — powiedział Piter. — W ten sposób Yueh go dla nas złapał. — Piter zwrócił się do księcia. — Czyż nie jesteś uraczony narkotykiem, mój drogi książę?

Głos dochodził z wielkiej dali. Leto czuł łańcuchy, ból mięśni, spękane wargi, piekące policzki, suchy posmak pragnienia jak szelest piasku w ustach. Ale dźwięki były stłumione otulającą je watą. A przez tę watę widział jedynie mgliste zarysy.

— Co z kobietą i chłopcem. Piter? — spytał baron. — Jeszcze nie ma wiadomości?

Piter przesunął językiem po wargach.

— Ty coś wiesz? — burknął baron. — Co?

Piter obejrzał się na kapitana straży i znów spojrzał na barona.

— Ludzi wysłanych do wykonania tej roboty, mój panie… hm… ich… hm… odnaleziono.

— No więc, meldują, że wszystko w porządku?

— Są martwi, mój panie.

— Oczywiście, że są! Ja chcę tylko wiedzieć, co…

— Byli martwi, kiedy ich znaleziono, mój panie.

Twarz barona posiniała.

— A kobieta i chłopiec?

— Ani śladu, mój panie, ale był tam czerw. Zjawił się w trakcie badania tego miejsca. Być może jest tak, jak sobie życzyliśmy… wypadek. Możliwe, że…

— Nas nie interesują możliwości, Piter. Co z tym brakującym ornitopterem? Mówi to coś mojemu mentatowi?

— Któryś z ludzi księcia bez wątpienia nim uciekł, mój panie, zabił naszego pilota i uciekł.

— Który z ludzi księcia?

— To była czysta, cicha robota, mój panie. Być może Hawat albo ten typ Halleck. A może Idaho. Lub którykolwiek z najwyższych adiutantów.