Brakowało adresu i podpisu, ale nie można się było pomylić co do tego, czyje są te znajome gryzmoły. Przypominając sobie list, Paul przeżył raz jeszcze rozpacz tamtej chwili — uczucie ostre i bolesne, którego doznawał jak gdyby poza swoją nową wyostrzoną świadomością. Przeczytał, że jego ojciec nie żyje, wiedział, że te słowa mówią prawdę, lecz odczuwał je jedynie jako kolejną informację, którą należało wprowadzić do swej pamięci i w odpowiednim momencie wykorzystać.
Kochałem ojca — myślał Paul i wiedział, że tak było naprawdę. — Powinienem go opłakiwać. Powinienem coś czuć. — Ale czuł tylko jedno: oto ważny fakt. Podobny do wszystkich innych faktów. Przez cały czas jego umysł gromadził wrażenia zmysłowe, ekstrapolując, kalkulując. Wróciły do Paula słowa Hallecka: „Nastrój to coś potrzebnego do przejażdżki na koniu albo do amorów. Walczysz, kiedy zachodzi konieczność bez względu na nastrój”.
Może o to chodzi — pomyślał. — Opłaczę ojca później… kiedy przyjdzie pora. Jednak chłodna precyzja go nie opuszczała. Domyślał się, że ta nowa świadomość to dopiero początek, że ona wzrasta. Wypełniło go przeczucie strasznego przeznaczenia, którego doznał po raz pierwszy podczas próby z Matką Wielebną Gaius Helen Mohiam. Jego prawa dłoń — dłoń zapamiętanego bólu — mrowiła i pulsowała. Czy na tym właśnie polega bycie Kwisatz Haderach? — zachodził w głowę Paul.
— Przez chwilę myślałam, że Hawat znowu nas zawiódł — powiedziała Jessika. — Myślałam, że może Yueh nie był doktorem Suk.
— Był wszystkim, czym myśleliśmy, że jest… i czymś więcej — rzekł Paul. I pomyślał: Dlaczego tak opornie docierają do niej te sprawy. — Jeśli Idaho nie dotrze do Kynesa, będziemy…
— On nie jest naszą ostatnią nadzieją — powiedziała.
— Nic takiego nie sugerowałem — odparł.
Usłyszała twardość stali w jego głosie, władczy ton i spojrzała nań przez szarą ciemność filtrnamiotu. Sylwetka Paula rysowała się na tle posrebrzonych księżycem skał widocznych za przezroczystą ścianą filtrnamiotu.
— Inni ludzie twego ojca już pouciekali — powiedziała. — Musimy ich pozbierać, odszukać…
— Będziemy polegać na sobie — rzekł. — Najpilniejszą dla nas sprawą jest broń jądrowa naszego rodu. Musimy ją zabrać, nim zostanie znaleziona przez Harkonnenów.
— Nie wydaje mi się, by ją odnaleźli w takim ukryciu.
— Nie wolno tego zdać na przypadek.
Szantaż za pomocą broni jądrowej rodu, zagrożenie planecie i jej przyprawie, oto co mu chodzi po głowie — pomyślała. — Ale jedyne, na co może potem liczyć, to ucieczka w anonimowość banicji.
Słowa matki wywołały u Paula drugi ciąg myśli — troskę księcia o tych wszystkich ludzi, których utracili tej nocy. Ludzie to faktyczna siła wielkiego rodu — pomyślał Paul. I wspomniał słowa Hawata:„Smutne jest rozstanie z ludźmi; miejsce to tylko miejsce”.
— Używają sardaukarów — powiedziała Jessika. — Musimy zaczekać, aż sardaukarzy zostaną wycofani.
— Chcą nas uwięzić między pustynią a sardaukarami — powiedział Paul. — Zamierzają nie pozostawić żadnych atrydzkich niedobitków: totalna eksterminacja. Nie licz na to, że ktokolwiek z naszych ludzi zdoła uciec.
— Nie mogą ciągnąć tego bez końca ryzykując wyjście na jaw udziału Imperatora.
— Nie mogą?
— Jacyś nasi ludzie muszą uciec.
— Muszą?
Jessika odwróciła głowę, przerażona siłą zawziętości w głosie swego syna, kiedy mówił precyzyjnie ważąc szanse. Wyczuwała, że Paul umysłowo wysforował się przed nią, że widzi teraz więcej pod niektórymi względami od niej. Sama pomogła szkolić inteligencję, która tego dokonała, a teraz poczuła strach przed nią. Podążyła myślą ku utraconemu azylowi u boku księcia i łzy zapiekły ją w oczach. Tak to już musi być, Leto — pomyślała. — Czas miłości i czas łez. — Wsparła dłoń na brzuchu skupiając całą świadomość na płodzie, który nosiła. — Mam atrydzką córkę, którą przykazano mi zrodzić, ale Matka Wielebna nie miała racji: córka nie ocaliłaby mojego Leto. To dziecko to jedynie pomost życia przerzucony ze środka śmierci w przyszłość. Poczęłam z instynktu, a nie z posłuszeństwa.
— Spróbuj jeszcze raz nastawić odbiornik ogólnej emisji — powiedział Paul.
Umysł pracuje dalej nie zważając na to, że próbujemy go powstrzymać — pomyślała Jessika. Znalazła maleńki odbiornik zostawiony im przez Idaho, pstryknęła wyłącznikiem. Na skali aparatu rozjarzyło się zielone światełko. Z głośnika dobiegało blaszane skrzeczenie. Ściszyła, przeleciała przez pasma. Do namiotu wdarł się głos mówiący w języku bojowym Atrydów:
— …do tyłu i przegrupować się na grani. Fedor melduje, że w Karthago nikt nie ocalał, a Bank Gildii złupiono.
Karthago — pomyślała Jessika. — To było gniazdo Harkonnenów.
— To są sardaukarzy — powiedział głos. — Uwaga na sardaukarów w mundurach Atrydów. Oni są…
Głośnik wypełniły wrzaski, po nich zaległa cisza.
— Spróbuj innego pasma — powiedział Paul.
— Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy? — spytała Jessika.
— Spodziewałem się tego. Chcą, by Gildia winiła nas za zniszczenie jej banku. Mając Gildię przeciwko sobie jesteśmy na Arrakis w potrzasku. Daj inne pasmo.
Zważyła jego słowa: „Spodziewałem się tego”. Co się z nim stało? Jessika z wolna wróciła do aparatu. W miarę jak przesuwała selektor pasm, łapali odgłosy walki, które rozpoznawała w zawołaniach w bojowym języku Atrydów: „…wycofać się… spróbujcie się przegrupować w… odcięci w grocie przy…” Nie można się było pomylić co do zwycięskiego upojenia pobrzmiewającego w harkonneńskim szwargocie wylewającym się z pozostałych pasm. Ostre komendy, meldunki z walk. Za mało było tego Jessice, by mogła zarejestrować i zrozumieć ten język, ale ton był oczywisty. Zwycięstwo Harkonnenów.
Paul potrząsnął sakwą u swego boku; usłyszał bulgot dwóch literjonów wody. Wziął głęboki wdech, podniósł oczy na skalne bastiony zarysowane za przezroczystą ścianą namiotu na tle gwiazd. Lewą dłonią namacał zwieracz plomby wejściowej namiotu.
— Wkrótce będzie świtać — powiedział. — Możemy czekać na Idaho przez cały dzień, ale już nie przez następną noc. W pustyni trzeba podróżować nocą i odpoczywać w cieniu za dnia.
Zapamiętana nauka sama znalazła drogę do świadomości Jessiki: „Człowiek przebywający w cieniu na pustyni bez filtrfraka potrzebuje pięć litrów wody dziennie do zachowania wagi ciała”. Odczuwając miękką gładź filtrfraka na ciele myślała, jak dalece od tych ubiorów zależy ich życie.
— Jeżeli stąd odejdziemy, Idaho nas nie znajdzie — powiedziała.
— Są sposoby na zmuszenie każdego człowieka do mówienia — rzekł Paul. — Jeżeli Idaho nie powróci do świtu, musimy liczyć się z tym, że go schwytano. Jak długo, myślisz, mógłby wytrzymać?
Pytanie nie wymagało odpowiedzi, więc siedziała w milczeniu. Paul rozpiął sakwę, wyciągnął filigranowy mikroleksykon z fiszką jarzeniową i szkłem powiększającym. Na stronicach leksykonu rozjarzyły się zielono — pomarańczowe słowa: „literjony, filtrnamiot, kapsułki energetyczne, odłówki, piachochrapy, lorneta, repsak do filtrfraka, barwolwer, nieckograf, filtrwtyki, parakompas, haki stworzyciela, dudniki, fremsak, kolumna ognia…”