Выбрать главу

Rozejrzał się wokoło. Noc nadal okrywała filtrnamiot schowany w skalnej kryjówce. Nadal słychać było szloch matki. Nadal odczuwał brak w sobie rozpaczy… to puste miejsce odgrodzone gdzieś od jego umysłu, który pracował bez przerwy równym rytmem — przetwarzając dane, licząc, dostarczając odpowiedzi na sposób podobny do działania mentata. Paul zorientował się, że posiada teraz bogactwo danych, jakie niewiele podobnych mu umysłów kiedykolwiek ogarnęło.

Jednak nie uczyniło to owego pustego miejsca lżejszym do zniesienia. Czuł, że coś musi się rozpaść. Jakby uruchomiono w jego wnętrzu tykający mechanizm bomby zegarowej. Tykanie nie ustawało podążając ku własnemu przeznaczeniu, niezależnie od jego woli. Odmierzało najmniejsze nawet zmiany wokół niego — ułamkowy spadek temperatury, lekką zmianę wilgotności, drogę owada łażącego po dachu ich filtrnamiotu, uroczyste nadciąganie świtu na rozgwieżdżonym skrawku nieba, widocznym za przezroczystą ścianą namiotu.

Pustka była nie do wytrzymania. To, że wiedział, jak został wprawiony w ruch mechanizm zegarowy, nie miało żadnego znaczenia. Potrafił zajrzeć we własną przeszłość i zobaczyć sam początek: szkolenie, wyostrzenie zdolności, subtelna presja wyrafinowanych dyscyplin, nawet otarcie się o Biblię P. K. w krytycznym momencie… i, na samym końcu, obfity zastrzyk przyprawy. Potrafił też spojrzeć w przód — w najstraszliwszy kierunek — i ujrzeć, dokąd to wszystko wiedzie.

Jestem potworem! — pomyślał. — Wyrodkiem!

— Nie — powiedział. I głośniej: — Nie. Nie! Nie!

Spostrzegł, że wali pięściami w podłogę namiotu. (Obojętna część jaźni Paula odnotowała to jako interesujący emocjonalny element danych i wprowadziła do obliczeń).

— Paul!

Była przy nim matka, ujmowała go za ręce; szara plama jej twarzy wychylała się ku niemu.

— Paul, co ci jest?

— Ty!

— Jestem przy tobie — powiedziała. — Wszystko będzie dobrze.

— Coś ty mi zrobiła?

Z nagłą jasnością umysłu wyczuła niektóre podteksty jego pytania.

— Wydałam cię na świat — rzekła.

Tyleż instynktownie, co na podstawie subtelnej wiedzy odpowiedziała dokładnie tak, jak należało, by go uspokoić.

Poczuł objęcia jej ramion, skupił się na mglistym zarysie jej twarzy. (Jego rozpędzony umysł dostrzegł w nowym świetle pewne genetyczne cechy w strukturze tej twarzy — poszlaki zostały dodane do reszty informacji i wyskoczył wynik końcowego sumowania).

— Puść mnie — powiedział.

Słysząc stalowy ton w jego głosie usłuchała.

— Zechcesz powiedzieć mi, co ci jest, Paul?

— Czy wiedziałaś, co robisz, kiedy mnie szkoliłaś? — zapytał.

Nie ma już śladu po dzieciństwie w tym głosie — pomyślała.

— Przyświecała mi nadzieja wszystkich rodziców, że będziesz… lepszy, inny.

— Inny?

Uderzyła ją gorycz, z jaką to powiedział.

— Paul, ja… — zaczęła.

— Ty nie chciałaś syna! — powiedział. — Ty chciałaś Kwisatz Haderach! Chciałaś męskiej Bene Gesserit!

Wzdrygnęła się od nagromadzonej w nim żółci.

— Ależ, Paul…

— Czy kiedykolwiek uzgadniałaś to z moim ojcem?

Mówiła łagodnie pod wpływem nie wygasłej rozpaczy:

— Czymkolwiek jesteś, Paul, to jest to tak samo dziedzictwo twego ojca, jak i moje.

— Ale nie szkolenie — powiedział. — Nie rzeczy, które… rozbudziły… licho.

— Licho?

— Jest tutaj… — Położył dłoń na głowie, a następnie na piersi. — We mnie. Gna coraz dalej i dalej, i dalej, i…

— Paul!

Słyszała wzbierającą w jego głosie histerię.

— Wysłuchaj mnie — powiedział. — Chciałaś, by Matka Wielebna dowiedziała się o moich snach? Posłuchaj teraz zamiast niej. Śniłem właśnie na jawie. Wiesz dlaczego?

— Musisz się uspokoić — powiedziała. — Jeśli coś…

— Przyprawa — rzekł. — Jest tutaj we wszystkim, w powietrzu, w glebie, w pożywieniu. Przyprawa geriatryczna. Jest to narkotyk prawdomówczyni. To trucizna!

Zesztywniała. Głos jego przycichł i Paul powtórzył:

— Trucizna… jakże subtelna… jakże zdradliwa… jakże nieodwracalna. Ona cię nawet nie zabije, chyba że przestaniesz ją zażywać. Nie możemy opuścić Arrakis, chyba że zabierzemy część Arrakis ze sobą.

Potworny despotyzm jego głosu wykluczał wszelką dyskusję.

— Ty i przyprawa — mówił Paul. — Przypływa zmienia każdego, kto zażywa ją w takich ilościach, ale to dzięki tobie mogłem dopuścić tę zmianę do świadomości. Nie mogę zostawić jej w podświadomości, gdzie taki niepokój daje się wygłuszyć. Ja ją widzę.

— Paul, ty…

— Ja ją widzę! — powtórzył.

Słyszała szaleństwo w jego głosie, nie wiedziała, co robić. Ale kiedy odezwał się znowu, spostrzegła, że wraca mu zimne opanowanie.

— Jesteśmy w potrzasku.

Jesteśmy w potrzasku — przyznała w myśli. I przyjęła zawartą w jego słowach prawdę. Żaden nacisk Bene Gesserit, żaden wybieg ani podstęp nie mogły ich oderwać i uwolnić całkowicie od Arrakis — przyprawa wywoływała uzależnienie. Jej ciało pojęło ten fakt na długo przed obudzeniem się umysłu. A więc tutaj spędzimy życie — pomyślała. — W tym piekle. To miejsce jest gotowe na nasze przyjęcie, jeśli tylko zdołamy się ustrzec Harkonnenów. I moja rola nie podlega żadnej wątpliwości — jestem klaczą rozrodową, która ma zachować linię tak ważną dla planu Bene Gesserit.

— Muszę ci opowiedzieć o moim śnie na jawie — powiedział Paul (teraz w jego głosie była wściekłość). — Dla pewności, że przyjmiesz moje słowa, powiem ci najpierw, że wiem, iż urodzisz tutaj na Arrakis córkę, moją siostrę.

Jessika odepchnęła się dłońmi od podłogi namiotu, wjeżdżając plecami w półkolistą ścianę namiotu, aby opanować nagły skurcz strachu. Wiedziała, że jej brzemienności jeszcze nie widać. Jedynie trening Bene Gesserit pozwalał jej odbierać pierwsze nikłe sygnały ciała, odkryć istnienie parotygodniowego zaledwie embriona.

— Tylko, by służyć — wyszeptała czepiając się dewizy Bene Gesserit. — Istniejemy tylko, by służyć.

— Znajdziemy dom u Fremenów — powiedział Paul — wśród których wasza Missionana Protectiva przygotowała nam schronienie.

Przygotowali nam drogę w pustynię — powiedziała sobie Jessika. — Ale skąd on może wiedzieć o Missionana Protectiva? Coraz trudniej przychodziło jej zapanować nad strachem przed przemożną dziwnością Paula.

Przyglądał się jej sylwetce, dzięki swej nowej świadomości widząc jej każdą reakcję, również ten strach, jakby jej postać naszkicowano liniami oślepiającego światła. Zrobiło mu się jej żal.

— Trudno mi opowiedzieć ci o rzeczach, które mogą się tutaj wydarzyć — powiedział. — Trudno mi opowiedzieć o nich nawet sobie, chociaż je widziałem. Ten zmysł przyszłości… wydaje się, że ja nad nim nie panuję. To coś się po prostu dziele. Najbliższą przyszłość… rok powiedzmy… mogę coś z tego dojrzeć: droga tak szeroka jak Aleja Centralna na naszym Kaladanie. Niektórych miejsc nie widzę… miejsc zacienionych… jakby droga biegła z drugiej strony pagórka… (i znowu pomyślał o chuście na wietrze)… ma też odnogi… Zamilkł na wspomnienie tego widzenia. Żaden proroczy sen, żadne doświadczenie jego życia nie przygotowało go na ten zmysł świadomości rozchodzącej się na zewnątrz jak pęczniejąca bańka… przed którą ustępuje czas…

Jessika odnalazła wyłącznik liszki jarzeniowej namiotu, włączyła ją. Nikłe zielone światło oddaliło cienie, kojąc jej strach. Utkwiła wzrok w twarzy Paula, w jego oczach zapatrzonych do wewnątrz. I pojęła, gdzie uprzednio spotkała się z takim wyrazem twarzy: w filmach o klęskach żywiołowych — na twarzach dzieci, które zaznały głodu albo strasznej krzywdy. Oczy miał jak studnie, usta jak prosta kreska, policzki zapadnięte. To jest wyraz straszliwej świadomości — myślała — u kogoś, kto musiał zrozumieć własną śmiertelność. Tak, dzieciństwo ma już za sobą.