Выбрать главу

— Wkrótce nadejdzie noc — powiedziała jego matka. — Może byś podniósł burty namiotu?

Od dłuższego czasu Paul zdawał sobie sprawę, że jej oddech się zmienił, że zachowuje w ciemności milczenie, aż upewni się, czy on nie śpi.

— Podniesienie burt nic nie da — powiedział. — Była burza. Piasek przykrył namiot. Odkopię nas niebawem.

— Wciąż ani śladu Duncana?

— Ani śladu.

Paul bezwiednie potarł książęcy sygnet na kciuku i zadygotał w przypływie nagłej wściekłości na samą substancję planety, która przyczyniła się do zamordowania jego ojca.

— Słyszałam nadciąganie burzy — powiedziała Jessika.

Te nic nie znaczące słowa matki pomogły jemu nieco w odzyskaniu spokoju. Skupił pamięć na burzy, kiedy to oglądał, jak się zaczynała za przezroczystą ścianką ich filtrnamiotu — delikatne nitki pasku przebiegające basen, po czym strugi i warkocze prujące niebiosa. Zapatrzył się na skalną iglicę, która na jego oczach zmieniała kształt pod tym uderzeniem, przechodząc w niski klin barwy cheddara. Piach nawiewany do basenu przyćmił niebo mętnym curry, a następnie odciął wszelkie światło przykrywając namiot. Kabłąki namiotu raz jeden skrzypnęły przejmując nacisk i zapadła cisza przerywana jedynie stłumionym sapaniem chrap, których miechy tłoczyły z zewnątrz powietrze.

— Sprawdź jeszcze raz odbiornik — powiedziała Jessika.

— Nie ma sensu.

Wymacał wodowód filtrfraka w chomątku na szyi, nabrał ciepławy haust w usta i pomyślał, że oto zaczyna prawdziwą arrakańską egzystencję — żyjąc wilgocią odzyskaną ze swego własnego wydechu i ciała. Jałowa i bez smaku była ta woda, lecz przynajmniej przepłukał gardło.

Jessika słyszała, jak Paul pije, poczuła przyleganie gładzi własnego filtrfraka do ciała, ale swego pragnienia nie przyjęła do wiadomości. Godząc się na nie należałoby szeroko otworzyć oczy na straszliwe rygory Arrakis, na której muszą strzec nawet śladowych ilości wilgoci, troszczyć się o parę kropel z odłówek namiotu, odmawiać sobie oddechu pod gołym niebem. O ileż łatwiej zapaść z powrotem w sen. Lecz tego dnia coś jej się przyśniło, kiedy zasnęła, i wspomnienie zwidu przyprawiło ją o drżenie.

Zanurzała swe uśpione dłonie w rzece piasku, gdzie wypisano imię: „Książę Leto Atryda”. Piach zasypywał imię, a ona krzątała się, by je odtworzyć, lecz zanim doszła do ostatniej litery, zacierała się pierwsza. Piasek nie chciał się zatrzymać. Jej sen przeszedł w zawodzenie: coraz donośniejsze i donośniejsze. W dźwięku tego bezsensownego zawodzenia część jej pamięci rozpoznała jej własny głos, kiedy była maleńkim dzieckiem, niemowlęciem niemal. Jakaś kobieta, niezbyt wyraźna w pamięci, oddalała się. Moja nieznana matka — pomyślała Jessika. — Bene Gesserit, która mnie zrodziła i oddała siostrom, ponieważ tak jej przykazano zrobić. Czy była zadowolona, że po zbywa się harkonneńskiego dziecka?

— Ich czuły punkt, w który trzeba uderzyć, to przyprawa — powiedział Paul.

Jak on może myśleć w takiej chwili o ataku? — zadała sobie pytanie.

— Cała planeta ugina się od przyprawy — odparła. — Jak można ich tu uderzyć?

Słyszała, jak się porusza, doszło ją szuranie sakwy wleczonej po podłodze namiotu.

— Na Kaladanie była to potęga morska i powietrzna — rzekł. — Tutaj jest potęga pustynna. Kluczem są Fremeni.

Jego głos doleciał spod zwieracza namiotu. Dzięki szkoleniu Bene Gesserit rozpoznała w jego tonie nie przetrawioną urazę do siebie. Przez całe życie uczono go nienawiści do Harkonnenów — pomyślała. — Teraz odkrył, że sam jest Harkonnenem… przeze mnie. Jakże mało mnie zna! Byłam jedyną kobietą księcia. Przyjęłam jego życie i jego wartości, aż po zlekceważenie rozkazów Bene Gesserit.

Pod dotknięciem Paula rozjaśniła się fiszka jarzeniowa, wypełniając kopulastą przestrzeń zielonym promieniowaniem. Paul kucnął przy zwieraczu, kaptur filtrfraka miał przystosowany do otwartej pustyni — czoło zasłonięte, filtr naustny założony, dopasowane wtyki nosowe. Tylko jego ciemne oczy były widoczne: wąski pasek twarzy, która raz jeden skierowała się ku niej i odwróciła.

— Przygotuj się na otwartą przestrzeń — powiedział stłumionym przez filtr głosem.

Jessika nasunęła filtr na usta, zajęła się sposobieniem kaptura, śledząc jak Paul zrywa plombę namiotu. Piasek zachrzęścił przy otwieraniu zwieracza, z chropowatym szumem sypał się do namiotu, zanim Paul unieruchomił ziarenka za pomocą kondensatora statycznego. Po przywróceniu aparatem statyki ziaren w ścianie piasku pozostała wyrwa. Paul wyśliznął się i Jessika towarzyszyła mu słuchem w jego drodze na powierzchnię. Co tam zastaniemy? — zastanawiała się. — Harkonneńskie oddziały i sardaukarzy — to są niebezpieczeństwa, jakich należy się spodziewać. Lecz co z niebezpieczeństwami nieznanymi? Pomyślała o kondensatorze statycznym i innych dziwnych instrumentach w sakwie. Wszystkie te przyrządy stały się nagle w jej umyśle symbolami zagadkowych niebezpieczeństw.

Poczuła niebawem gorące tchnienie pustyni, na policzkach ponad filtrem, gdzie pozostały odsłonięte.

— Podaj sakwę.

Głos Paula cichy był i ostrożny. Zerwała się posłusznie i przywlokła sakwę po podłodze, słuchając bulgotania literjonów wody. Podniósłszy oczy ujrzała sylwetkę Paula rysującą się na tle gwiazd.

— Daj — rzekł. I chwyciwszy wyciągniętą ręką sakwę wywindował ją na górę.

Teraz widziała jedynie krąg gwiazd. Wyglądały jak świetlne ostrza broni wymierzonej w nią z nieba. Deszcz meteorów przeciął ten jej skrawek nocy. Meteory jawiły jej się jak ostrzeżenie, jak pręgi tygrysie albo jakświetliste kamienie nagrobne, ścinające krew w jej żyłach. Zimny dreszcz ją przeszedł na wspomnienie ceny wyznaczonej za ich głowy.

— Pośpiesz się — powiedział Paul. — Chcę zwinąć namiot.

Struga piachu z powierzchni musnęła jej lewą rękę. Ile ziarenek piasku zmieści się na dłoni? — zastanawiała się.

— Pomóc ci? — zapytał Paul.

— Nie.

Przełknąwszy w zaschniętym gardle wsunęła się do otworu, piach o skondensowanej gęstości zachrzęścił pod jej dłońmi. Paul wyciągnął i podał jej ramię. Stanęła przy nim na gładkiej łasze pustyni, rozglądając się wokoło. Piasek prawie po brzegi wypełniał basen, z którego pozostały tylko niewyraźne krawędzie skalnego wieńca. Zapuścił się dalej w ciemność swymi wyszkolonymi zmysłami.

Szelesty drobnych zwierząt.

Ptaki.

Zawał wypartego piasku, a w nim słabe odgłosy jakiegoś stworzenia. Składanie namiotu przez Paula i jego powrót na powierzchnię. Noc ustąpiła przed blaskiem gwiazd na tyle jedynie, by groźba wychyliła się z każdego cienia. Jessika wpatrywała się w plamy czerni.

Czerń jest oślepłym wspomnieniem — pomyślała. — Nasłuchujemy głosów sfory okrzyków tych, którzy polowali na naszych przodków w tak zamierzchłej przeszłości, że pamiętają ją tylko najprymitywniejsze komórki naszego ciała. Uszy widzą. Nozdrza widzą.

Za chwilę Paul stanął przy niej mówiąc:

— Duncan mi powiedział, że jeśli go złapią, wytrzyma… do tego czasu. Musimy już stąd uchodzić.

Zarzucił sakwę na ramię, podszedł do płytkiego obrzeża basenu, wspiął się na skalną półkę wychodzącą na otwartą pustynię w dole. Jessika machinalnie poszła w jego ślady, uświadamiając sobie,że teraz żyje w orbicie swego syna. Ponieważ moja rozpacz jest teraz cięższa od piasku oceanów — pomyślała. — Ta planeta wyjałowiła mnie ze wszystkiego prócz celu, który jest najdawniejszy: jutrzejsze życie. Teraz żyję, aby żył mój młody książę i mająca dopiero przyjść na świat córka.