Kynes obszedł Paula, podsunął krzesło Jessice. Usiadła obserwując, w jaki sposób jej syn bada ten pokój. Paul stał jeszcze przez chwilę. Ledwo uchwytna anomalia prądów powietrza odkryła przed nim obecność sekretnych drzwi za szafkami kartoteki po prawej ręce.
— Czy zechcesz usiąść, Paulu Atrydo? — zapytał Kynes.
Jak starannie omija mój tytuł — pomyślał Paul. Lecz przyjął krzesło i w milczeniu czekał, aż Kynes zajmie swoje miejsce.
— Przeczułeś, że Arrakis mogłaby być rajem — powiedział Kynes. — Jednak, jak widzisz, Imperium przysyła tu wyłącznie swych wyszkolonych najemnych zbirów, swych łowców przyprawy!
Paul podniósł kciuk z książęcym sygnetem.
— Widzisz ten pierścień?
— Tak.
— Wiesz, co on znaczy?
Jessika obróciła się gwałtownie wytrzeszczając oczy na swego syna.
— Twój ojciec leży martwy w ruinach Arrakin — powiedział Kynes. — Formalnie ty jesteś księciem.
— Jestem żołnierzem Imperium — powiedział Paul. — „Formalnie” najemnym zbirem.
Kynes pociemniał na twarzy.
— Nawet gdy sardaukarzy Imperatora stoją nad ciałem twojego ojca?
— Sardaukarzy to jedna sprawa, a legalne źródło mojej władzy to druga — rzekł Paul.
— Arrakis ma swój własny sposób określania, kto chodzi w aureoli władzy — powiedział Kynes.
Zaś Jessika oglądając się na Kynesa pomyślała: W tym człowieku jest stal, przez nikogo nie rozhartowana… a my potrzebujemy stali. Paul robi niebezpieczną rzecz.
— Sardaukarzy na Arrakis są miarą tego, jak bardzo nasz najukochańszy Imperator bał się mego ojca. Teraz ja dostarczę Imperatorowi powodów do strachu przed…
— Chłopcze — powiedział Kynes — są sprawy, których ty nie…
— Zwracaj się do mnie „Sire” albo „mój panie” — przerwał Paul.
Nie tak ostro — pomyślała Jessika.
Kynes wlepił oczy w Paula i Jessika dostrzegła w nich błysk podziwu, a i rozbawienie też było w spojrzeniu planetologa.
— Sire — powiedział Kynes.
— Jestem kością w gardle dla Imperatora — rzekł Paul. — Jestem kością w gardle dla wszystkich, którzy podzieliliby się Arrakis jak łupem. Dopóki żyję, nie przestanę być taką kością w gardle, aż się mną zadławią na śmierć!
— Słowa — powiedział Kynes.
Paul nie spuszczał z niego oczu. Po chwili rzekł:
— Macie tu mit o Lisanie al — Gaibie — Głosie z Innego Świata — który ma powieść Fremenów do raju. Twoi ludzie mają…
— Zabobony! — rzekł Kynes.
— Być może — zgodził się Paul. — A może i nie. Zabobony mają czasami dziwne korzenie, a jeszcze dziwniejsze gałęzie.
— Masz jakiś plan — powiedział Kynes. — To widać… Sire.
— Czy twoi Fremeni mogliby mi dostarczyć niezbitego dowodu, że są tutaj sardaukarzy w mundurach Harkonnenów?
— Niewykluczone.
— Imperator z powrotem postawi tu u władzy Harkonnenów — powiedział Paul. — Może nawet Bestię Rabbana. Niech mu będzie. Jak już Jego Wysokość zabrnie za daleko, by wykręcić się od winy, niechaj zajrzy mu w oczy widmo Aktu Szczegółowego przed Lansraadem. Niech odpowie tam, gdzie…
— Paul! — powiedziała Jessika.
— Zakładając, że Wysoka Rada Landsraadu rozpatrzy twoją sprawę — rzekł Kynes — rezultat może być tylko jeden: powszechna wojna między Imperium a wysokimi rodami.
— Chaos — powiedziała Jessika.
— Ale ja bym przedstawił swoją sprawę Imperatorowi — powiedział Paul — dając mu alternatywę dla chaosu.
Jessika odezwała się bezbarwnym głosem:
— Szantaż?
— Jedno z narzędzi dyplomacji, jak sama mówiłaś — powiedział Paul i Jessika usłyszała w jego głosie zawziętość. — Imperator nie ma synów, tylko same córki.
— Mierzyłbyś do tronu? — spytała Jessika.
— Imperator nie zaryzykuje obrócenia w perzynę Imperium przez wojnę totalną — powiedział Paul. — Planety w ruinie, powszechny zamęt… tego on nie zaryzykuje.
— Proponujesz desperacką zagrywkę — powiedział Kynes.
— Czego się najbardziej boją wysokie rody Landsraadu? — zapytał Paul. — Boją się najbardziej tego, co właśnie dzieje się tu na Arrakis: że sardaukarzy wytłuką je po kolei. Dlatego właśnie istnieje Landsraad. To jest spoiwo Wielkiej Konwencji. Tylko razem mogą się przeciwstawić siłom imperialnym.
— Ale one są…
— Oto czego się boją — ciągnął Paul. — Arrakis stanie się zbiorowym krzykiem. Każdy z nich zobaczy w moim ojcu siebie — odciętego od stada i zabitego.
Kynes zwrócił się do Jessiki:
— Powiódłby się jego plan?
— Nie jestem mentatem — powiedziała Jessika.
— Ale jesteś Bene Gesserit.
Rzuciła mu badawcze spojrzenie.
— Jego plan ma mocne i słabe strony… jak każdy plan na takim etapie. Powodzenie planu tyle samo zależy od wykonania, co od koncepcji.
— „Prawo jest najwyższą nauką” — zacytował Paul. — Tak jest napisane nad drzwiami Imperatora. Proponuję pokazać mu prawo.
— Ja zaś nie jestem pewien, czy mogę zaufać osobie, która wykoncypowała ten plan — powiedział Kynes. — Arrakis ma swój własny plan, który my…
— Z tronu — przerwał Paul — mógłbym zamienić Arrakis w raj jednym skinieniem ręki. To jest moneta, jaką oferuję za twoje poparcie.
Kynes zesztywniał.
— Moja lojalność nie jest na sprzedaż, Sire.
Paul utkwił w nim spojrzenie ponad stołem, zderzając się z zimnym płomieniem owych błękitnych w błękicie oczu, przyglądając się brodatej twarzy, władczej minie. Cierpki uśmiech przemknął po wargach Paula.
— Dobrze powiedziane. Przepraszam.
Kynes patrzył mu prosto w oczy i po chwili rzekł:
— Żaden Harkonnen nigdy nie przyznał się do błędu. Może wy, Atrydzi, nie jesteście tacy jak oni.
— Może to być błąd w ich podstawowej edukacji — rzekł Paul. — Mówisz, że nie jesteś na sprzedaż, lecz ja wierzę, że mam monetę, którą przyjmiesz. Za twoją wierność ślubuję ci moją wierność… całkowitą.
Syn mój ma atrydzką szczerość — pomyślała Jessika. — Mu ów kolosalny, prawie naiwny honor. Cóż to za potężna doprawdy siła. — Widziała, że słowa Paula wstrząsnęły Kynesem.
— To jest nonsens — powiedział Kynes. — Jesteś zaledwie chłopcem i…
— Jestem księciem — rzekł Paul. — Jestem Atrydą. Żaden Atryda nigdy nie złamał takiego ślubu.
Kynes przełknął ślinę.
— Kiedy mówię: całkowitą — powiedział Paul — oznacza to: bez granic. Oddałbym za ciebie życie.
— Sire! — rzekł Kynes; słowo to samo się wyrwało, a Jessika zauważyła, że nie mówi już do piętnastoletniego chłopca, lecz do mężczyzny, do suwerena. Teraz Kynes traktował to słowo na serio. W tej chwili oddałby za Paula życie — pomyślała. — Jak Atrydzi to robią, tak szybko, z taką łatwością?
— Wiem, że mówisz to poważnie — rzekł Kynes. — Jednak Harkon…
Drzwi za plecami Paula rozwarły się z trzaskiem. Obrócił się jak oparzony na kłębowisko walki w przejściu — krzyki, szczęk stali, wykrzywione twarze jak woskowe maski. Z matką u boku Paul skoczył do drzwi, dojrzał blokującego przejście Idaho i jego nabiegłe krwią oczy widoczne przez zamglenie tarczy, a nad nimi dłonie jak szpony, ruchliwe półkola stali bezskutecznie rąbiące w tarczę. Pomarańczowy płomień strzelił z wylotu głuszaka i odbił się od tarczy. Klingi Idaho były wszędzie, migające, ociekające czerwienią. I zaraz Kynes znalazł się przy Paulu, wspólnym ciężarem naparli na drzwi. Po raz ostatni mignął Paulowi Idaho, stawiający czoło mrowiu harkonneńskich mundurów — jego błyskawiczne, kontrolowane zwody, czerwony wykwit śmierci w czarnych jak u kozła włosach. Po czym drzwi zamknięto i rozległ się trzask, gdy Kynes je ryglował.