Выбрать главу

I wszyscy Atrydzi w grobie!

Głupi kapitan straży miał oczywiście rację. Z pewnością nic nie pozostało przy życiu na drodze samumu Arrakis. Żaden ornitopter… ani jego pasażerowie. Ta kobieta i chłopiec nie żyją. Łapówki we właściwe ręce, niewiarygodny wydatek na sprowadzenie przeważających wojsk na pewną planetę… wszelkie poufne raporty wysmażone wyłącznie dla uszu Imperatora, wszystkie ostrożne knowania wreszcie zaowocowały tutaj w pełni.

Siła i strach — strach i siła!

Baron widział drogę przed sobą. Pewnego dnia pewien Harkonnen zostanie Imperatorem. Nie on sam i nie nasienie z jego lędźwi. Ale Harkonnen. Rzecz jasna nie Rabban, którego wezwał. Lecz młodszy brat Rabbana. Młodziutki Feyd-Rautha. Była w tym chłopcu jakaś świeżość radująca barona… jakaś drapieżność. Cudny chłopiec — pomyślał baron. — Rok jeszcze lub dwa, powiedzmy do czasu, kiedy skończy siedemnaście lat i będę miał pewność, czy jest on narzędziem potrzebnym rodowi Harkonnen do zdobycia tronu.

— Jaśnie panie baronie.

Mężczyzna stojący przed polem wejściowym do sypialni barona był niski, otyły na twarzy i ciele, z wąskim rozstawem oczu cechującym męską linię Harkonnenów, i zwalistymi ramionami. Zachował jeszcze niejaką prężność pod sadłem, ale na oko widać było, że pewnego dnia dorobi się przenośnych dryfów dźwigających jego nadwagę.

Zakuty łeb i góra mięsa — pomyślał baron. — Mentatem to on nie jest, ten mój bratanek…to nie Piter de Vries, za to być może coś lepiej nadającego się do najbliższego zadania… Jeśli dam mu wolną rękę w działaniu, zetrze wszystko na swej drodze. Och, jakże go tutaj znienawidzą na Arrakis!

— Mój drogi Rabbanie — powiedział baron.

Zwolnił pole wejścia, lecz ostentacyjnie pozostawił własną tarczę nastawioną na pełną moc wiedząc, że jej migotanie będzie widoczne ponad nocną kulą świętojańską.

— Wezwałeś mnie — rzekł Rabban.

Wsunął się na krok do sypialni, prześliznął wzrokiem po zaburzeniu powietrza od tarczy barona, rozejrzał się za krzesłem nie znajdując żadnego.

— Stań bliżej, abym cię lepiej widział — powiedział baron.

Rabban zrobił drugi krok, myśląc, że przeklęty staruch celowo usunął wszystkie krzesła, żeby zmusić gości do stania.

— Atrydzi nie żyją — oznajmił baron. — Wszyscy co do jednego. Dlatego właśnie sprowadziłem cię tutaj na Arrakis. Ta planeta znowu jest twoja.

Rabban zamrugał.

— A ja myślałem, że zamierzasz awansować Pitera de Vries na…

— Piter też nie żyje.

— Piter?

— Piter.

Baron ponownie uaktywnił pole drzwi, odcinając dostęp wszelkich energii do pokoju.

— W końcu ci się znudził, hę? — spytał Rabban.

— Powiem ci coś ten jeden jedyny raz — zahuczał baron. — Insynuujesz, że pozbyłem się Pitera tak, jak wyrzuca się byle jaką drobnostkę. — Strzelił tłustymi palcami. — Ot tak, hę? Ja nie jestem takim idiotą, bratanku. Potraktuję to nieżyczliwie, jeśli kiedykolwiek jeszcze słowem bądź czynem dasz do zrozumienia, że jestem takim idiotą.

Strach pojawił się w zezujących oczach Rabbana. Mniej więcej wiedział, jak daleko stary baron mógł się posunąć przeciwko rodzinie. Rzadko do punktu śmierci, chyba że dla potwornego zysku lub prowokacji. Ale kary w rodzinie potrafiły być bolesne.

— Wybacz mi, mój panie, baronie — powiedział Rabban.

Spuścił oczy tyleż dla ukrycia własnej złości, co dla okazania posłuszeństwa.

— Nie oszukasz mnie, Rabban — rzekł baron.

Rabban przełknął nie podnosząc oczu.

— Mam zasadę — mówił dalej baron. — Nigdy nie usuwaj człowieka bezmyślnie tak, jak to się robi w skali całego lenna poprzez odpowiednią procedurę prawną. Zawsze rób to dla celu nadrzędnego — i znaj swój cel!

Przez Rabbana przemówiła złość:

— A jednak usunąłeś zdrajcę Yuego! Widziałem, jak wynoszono jego ciało, kiedy przybyłem zeszłej nocy. — Rabban spojrzał na stryja wystraszony nagle tonem swoich słów. Lecz baron uśmiechnął się.

— Jestem bardzo ostrożny z niebezpieczną bronią — powiedział. — Doktor Yueh był zdrajcą. Wydał mi księcia. — Głos barona nabrał mocy. — Przekupiłem doktora z Akademii Suk! Szkoły Wewnętrznej! Słyszysz, chłopcze? Ale to zbyt szalony rodzaj broni, by ją odstawić do lamusa. Nie usunąłem go przypadkowo.

— Czy Imperator wie, że przekupiłeś doktora Suk?

To było bystre pytanie — pomyślał baron. — Czyżbym nie doceniał tego bratanka?

— Imperator jeszcze o tym nie wie — powiedział. — Lecz sardaukarzy z pewnością mu o tym zameldują. Jednakże zanim to się stanie, załatwię kanałami Kompanii KHOAM, by do jego rąk dotarł mój własny raport. Wyjaśnię, że szczęśliwym trafem odkryłem doktora, który udawał, że jest uwarunkowany. Fałszywego doktora, rozumiesz? Ponieważ wszyscy wiedzą, że nie można przełamać uwarunkowania Akademii Suk, więc w to uwierzą.

— Aaach, rozumiem — mruknął Rabban.

Baron zaś pomyślał: Zaiste mam nadzieję, że rozumiesz. Mam nadzieję, że naprawdę rozumiesz, jak istotne jest zachowanie tego w tajemnicy. Nagle zdziwiło go własne postępowanie. — Po co to zrobiłem? Po co chełpię się przed tym swoim durnym bratankiem — bratankiem, którego muszę wykorzystać i odstawić? Poczuł złość na samego siebie. Czuł się zdradzony.

— To musi pozostać w tajemnicy — powiedział Rabban. — Rozumiem.

Baron westchnął.

— Tym razem daję ci odmienne instrukcję co do Arrakis, bratanku. Kiedy ostatnio władałeś tą planetą, trzymałem cię krótko w karbach. Tym razem wymagam tylko jednego.

— Mój panie?

— Zysku.

— Zysku?

— Masz jakieś pojęcie, Rabban, ile wydaliśmy na sprowadzenie takiej armii do zaatakowania Atrydów? Czy choćby w przybliżeniu podejrzewasz, ile Gildia liczy sobie za transport wojska?

— Drogo, co?

— Drogo! — baron wyrzucił tłuste ramię w stronę Rabbana. — Gdybyś przez sześćdziesiąt lat wyciskał z Arrakis każdy grosz, jaki się da wydusić, z ledwością się wypłacimy!

Rabban otworzył usta, zamknął je bez słowa.

— Drogo — zaśmiał się drwiąco baron. — Przeklęty monopol Gildii na kosmos puściłby nas z torbami, gdybym nie zaplanował tego wydatku dawno temu. Powinieneś wiedzieć, Rabban, że my ponieśliśmy cały ciężar operacji. Zapłaciliśmy nawet za przewóz sardaukarów.

I nie po raz pierwszy baron zapytał sam siebie, czy nadejdzie w ogóle taki dzień, kiedy uda się przechytrzyć Gildię. Była przebiegła: ciągnęła tylko tyle pieniędzy, by gospodarz nie protestował, dopóki nie mieli go w garści, dopóki nie mogli zmusić go, by płacił i płacił, i płacił. Przedsięwzięciom militarnym towarzyszyły zawsze wygórowane żądania.

„Stawki ryzyka” — tłumaczyli usłużni agenci Gildii. A na każdego agenta, jakiego udało ci się wprowadzić do Banku Gildii w charakterze psa łańcuchowego, oni instalowali dwóch w twoim systemie.

Nie do zniesienia!

— Zysk zatem — powiedział Rabban.

Baron opuścił rękę, zwinął w pięść.

— Masz uciskać.

— I mogę robić, co mi się żywnie podoba, dopóki uciskam?

— Co ci się żywnie podoba.

— Te armaty, które sprowadziłeś — powiedział Rabban. — Czy mógłbym…

— Usuwam je — rzekł baron.

— Ale ty…

— Ty nie będziesz potrzebował takich zabawek. Stanowiły specyficzną nowość, a teraz są bezużyteczne. Potrzebujemy metalu. Działa nic nie wskórają przeciwko tarczy, Rabban. Ich rola polegała jedynie na zaskoczeniu. Od początku przewidywaliśmy, że ludzie księcia wycofają się do skalnych grot tej odrażającej planety. Nasza artyleria ich tylko zamurowała.