Zmagając się ze sterami ornitoptera Paul zdał sobie sprawę, że przeprowadza selekcję żywiołów samumu, zaś jego nadmentacka świadomość dokonuje kalkulacji na podstawie najdrobniejszych szczegółów. Wyczuwał fronty pyłu, zafalowania, nakładanie się turbulencji, przelotny wir. Niespokojne pudło wnętrza kabiny rozjaśniała zielona łuna od tarcz przyrządów. Bura rzeka pyłu na zewnątrz wydawała się bezkształtna, ale zmysłem wewnętrznym Paul zaczął widzieć przez tę kurtynę. Muszę znaleźć odpowiedni wir — pomyślał. Od dłuższego już czasu wyczuwał słabnięcie mocy samumu, chociaż rzucało nimi nadal. Przetrzymał kolejną turbulencję.
Wir dał o sobie znać gwałtownym kołysaniem, które zagrzechotało całym statkiem. Odsuwając od siebie wszelki strach Paul położył ornitopter w lewy wiraż. Jessika dojrzała manewr na kuli położenia.
— Paul! — krzyknęła.
Wir zawrócił ich, okręcając i huśtając statkiem. Podniósł ornitopter niczym gejzer słomkę, wypluł go do góry i odrzucił, jak skrzydlatą drobinę w rdzeniu kołującego pyłu, w blasku drugiego księżyca. Spoglądając w dół Paul zobaczył słup gorącego wiatru, który ich wyrzygał, ujrzał zamierający samum uchodzący w głąb pustyni jak wyschnięta rzeka — księżycowo szare poruszenie, malejące w dole, kiedy wznosili się w prądzie wstępującym.
— Wyszliśmy z tego — wyszeptała Jessika.
Paul zawrócił statek uchodząc od pyłu przerywanym nurkiem, rozglądając się po nocnym niebie.
— Umknęliśmy im — powiedział.
Jessika usłyszała bicie swego serca. Opanowała się z wysiłkiem i popatrzyła na zanikający samum. Jej zmysł czasu wskazywał, że szybowali w tym sprzężeniu żywiołów niecałe cztery godziny, ale w głębi ducha oceniła to jako całe życie. Czuła się tak, jakby się na nowo narodziła. To było niczym litania — pomyślała. — Stawiliśmy mu czoło bez stawiania oporu. Samum przeszedł przez nas i po nas. Odszedł, a my zostaliśmy.
— Nie podoba mi się ten dźwięk w pracy skrzydeł — rzekł Paul. — Gdzieś musi być uszkodzenie.
O zgrzytliwym i kalekim locie mówiły jego dłoniom stery. Znaleźli się na zewnątrz samumu, lecz ciągle nie wewnątrz pola jego wieszczego widzenia. Umknęli jednakże i Paula opanowało drżenie zwiastując próg objawienia. Zadygotał. Doznanie było magnetyczne i przerażające. Przyłapał się na poszukiwaniu przyczyn tej rozdygotanej świadomości. Czuł, że w pewnej mierze zawiniła tu przesycona przyprawą dieta Arrakis. Uważał jednak, że częściowo mogła to sprawić litania, której słowa jak gdyby posiadały moc same w sobie. „Nie będę się bać…”
Przyczyna i skutek: żył na przekór złowrogim siłom i miał wrażenie, że zawisł na skraju samoświadomości, która nie mogłaby zaistnieć bez magii litanii. Słowa z Biblii Protestancko-Katolickiej zabrzmiały mu w pamięci: „Jakich brakuje nam zmysłów, że nie widzimy i nie słyszymy innego świata, który nas otacza?”
— Pełno skał dokoła — powiedziała Jessika.
Paul skoncentrował się na przechyle ornitoptera, potrząsając głową, by oprzytomnieć. Spojrzał w kierunku wskazywanym przez matkę, na czarne kształty skał wyrastające z piasku po prawej stronie przed nimi. Wyczuwał przeciąg na kostkach nóg, krążenie pyłu w kabinie. Gdzieś była dziura, kolejne dzieło samumu.
— Lepiej siadajmy na piasku — powiedziała Jessika. — Skrzydła mogą nie wytrzymać pełnego wyhamowania.
Wskazał głową przed siebie ku miejscu, gdzie wypieczone piaskiem krawędzie strzelały w blasku księżyca ponad wydmami.
— Siądziemy w pobliżu tamtych skał. Sprawdź swoje pasy.
Spełniając polecenie myślała: Mamy wodę i filtrfraki. Jeśli potrafimy zdobyć pożywienie, możemy przetrwać długi czas w tej pustyni. Fremeni tu żyją. Co mogą oni, możemy i my.
— Biegnij do tych skał, jak tylko się zatrzymamy — powiedział Paul. — Ja wezmę sakwę.
— Biegnij do… — Zamilkła kiwając głową. — Czerwie.
— Nasi przyjaciele czerwie — poprawił ją. — Zgarną ornitopter. Nic nie zdradzi, gdzie wylądowaliśmy.
Jak rzeczowe jest to jego rozumowanie — pomyślała.
Schodzili ślizgiem niżej… coraz niżej…
Lot ich stwarzał teraz wrażenie szalonego pędu — zamazane cienie wydm, skały wyłaniające się jak wyspy. Ornitopter musnął chybotliwie wierzchołek wydmy, przeskoczył nad piaszczystą doliną, musnął drugą wydmę. Wytraca prędkość o piasek — pomyślała Jessika i był w tym podziw dla mistrzostwa Paula.
— Trzymaj się — przestrzegł ją.
Ściągnął hamulce skrzydeł, początkowo delikatnie, następnie coraz mocniej czując, jak zagarniają powietrze, jak coraz szybciej maleje wydłużenie płatów — Wiatr gwizdał w zachodzących na siebie lotkach i elementach nośnych. Nagle, jedynie z ledwo uchwytnym ostrzegawczym przechyłem, lewe skrzydło, osłabione przez samum, wywinęło się ukośnie do góry waląc w burtę ornitoptera. Statek szorując o grzbiet wydmy położył się na lewy bok. Zjechał po przeciwległym zboczu i pośród lawiny piachu zarył nosem w sąsiedniej wydmie. Legł bez ruchu na krawędzi złamanego skrzydła, z prawym skrzydłem sterczącym ku gwiazdom.
Paul zerwał z siebie pasy, rzucił się przez matkę i wyważył drzwi. Piach obsypał całą kabinę przynosząc wyjałowiony zapach palonego krzemienia. Paul chwycił z ogona sakwę; zauważył, że matka uwolniła się już z pasów. Wspięła się na bok prawego fotela, a z niego na metalowe poszycie ornitoptera. Podążył za nią ciągnąc sakwę za rzemienie.
— Biegiem! — zakomenderował.
Wskazał na szczyt pochyłości wydmy i dalej poza nią, gdzie widać było skalną wieżę podciętą zamieciami piaskowymi. Jessika zeskoczyła z ornitoptera i pobiegła, brnąc z trudem pod górę. Za plecami słyszała sapanie Paula. Wydostali się na piaszczystą grań, która ciągnęła się łukiem w stronę skał.
— Trzymaj się grani — nakazał Paul. — Będzie szybciej.
Biegli ku skałom, wyrywając stopy z piachu. W uszy zaczął im się wciskać nowy dźwięk,: stłumiony szmer, syk, jakieś skrobanie.
— Czerw — powiedział Paul.
Dźwięk przybierał na sile.
— Szybciej — wysapał Paul.
Pierwsza płytą skalna, niczym plaża wychylająca się ukośnie z morza piasku, leżała nie dalej niż dziesięć metrów przed nimi; nagle z tyłu doleciał ich chrzęst i zgrzyt metalu. Paul przerzucił sakwę do prawej ręki, ujmując ją za rzemienie. Obijała mu się o biodro w trakcie biegu. Drugą ręką złapał dłoń matki. Krętą, wyżłobioną przez wiatr rynną gramolili się na skalną pochylnię po usianym kamykami zboczu. Rzęzili ze zmęczenia.
— Nie zrobię dalej ani kroku — wydyszała Jessika.
Paul zatrzymał się, wepchnął ją w załom skały i odwróciwszy się spojrzał w dół na pustynię.
Równolegle do ich skalnej wyspy sunął ruchomy pagórek — księżyc oświetlał w odległości około kilometra zmarszczki, fale piasku, spiętrzony kopiec prawie na wysokości oczu Paula. Tor sprasowanych wydm zakręcał w jednym miejscu ciasną pętlą, przecinając łachę pustyni, na której porzucili swój rozbity ornitopter. Tam gdzie przeszedł czerw, nie było już śladu po statku. Ruchomy pagórek odjechał w głąb pustyni, zawrócił po własnym śladzie, tropiąc.
— Jest większy od kosmicznego statku Gildii — szepnął Paul. — Mówiono mi, że w głębi pustyni czerwie osiągają wielkie rozmiary, ale nie zdawałem sobie sprawy… jak wielkie.
— Ani ja — wyszeptała Jessika.
Stwór ponownie odbił od skał, przyśpieszając teraz po zakolu w stronę horyzontu. Nasłuchiwali, dopóki dźwięk jego przejścia nie zginął w cichym przesypywaniu się piasków wokoło. Paul odetchnął głęboko: podniósłszy oczy na oszronioną księżycowym blaskiem skarpę zacytował z Kitab al-Ibar: