Выбрать главу

— „Podróżuj nocą, a dniem spoczywaj pod czarnym cieniem”. — Spojrzał na matkę. — Nadal mamy jeszcze parę godzin nocy. Możesz iść dalej?

— Za chwilę.

Wyszedł na skalną płytę, zarzucił sakwę na plecy i dopiął rzemienie. Chwilę stał z parakompasem w dłoniach.

— Powiedz, kiedy będziesz gotowa.

Odepchnęła się od skały, czując, że siły jej wracają.

— Dokąd?

— Granią — wskazał kierunek.

— W głąb pustyni — powiedziała.

— Fremeńskiej pustyni — wyszeptał Paul.

I znieruchomiał, wstrząśnięty zapamiętanym obrazem wypukłorzeźby z proroczej wizji przeżytej na Kaladanie. Widział już przedtem tę pustynię. Lecz konfiguracja widzenia różniła się nieuchwytnie, jakby ten optyczny obraz zatracony w jego świadomości i wchłonięty przez pamięć wykazywał teraz braki w precyzji zapisu, kiedy został wyświetlony na prawdziwej scenie. Wizja jakby się przesunęła i ustawiła pod innym kątem, podczas kiedy on trwał w bezruchu. W tamtej wizji był z nami Idaho — przypomniał sobie. — A teraz Idaho nie żyje.

— Czy widzisz drogę przed sobą? — spytała Jessika, źle rozumiejąc jego wahanie.

— Nie — powiedział. — Ale i tak pójdziemy.

Mocniej osadził sakwę na ramionach, ruszył raźno w górę skalnym korytem. Wychodziło ono na skąpaną w poświacie księżyca podłogę skalną z tarasami wznoszącymi się coraz dalej na południe. Paul skierował się do pierwszego stopnia i wdrapał na górę. Jessika za nim. Niebawem zauważyła utrudniające wspinaczkę szczegóły: gniazda piachu pomiędzy skałami, wyostrzoną przez wiatr krawędź, która wrzynała się im w dłonie; przeszkody zmuszające do wyboru: przejść górą czy okrążyć? Teren narzucał swoje własne rytmy. Odzywali się jedynie, gdy zachodziła potrzeba, a i wtedy chrapliwym od wysiłku głosem.

— Ostrożnie, półka jest śliska od piasku.

— Uważaj, nie uderz się tu głową o nawis.

— Trzymaj się poniżej grani; księżyc mamy w plecy, każdy nasz ruch widać z dołu jak na dłoni.

Paul zatrzymał się w skalnej buchcie, opierając sakwę na wąskim gzymsie. Jessika wyciągnęła się przy nim, wdzięczna za chwilę wytchnienia. Usłyszała, że Paul pociąga z wodowodu filtrfraka, i napiła się swej własnej odzyskanej wody. Czując jej słonawy smak wspomniała wody Kaladanu — wysoką fontannę obejmującą łukiem niebo, obfitość wilgoci taką, że się jej nie zauważało… jedynie jako kształt albo odblask, lub szmer, kiedy przystawało się obok. Przystanąć — pomyślała. — Odpocząć… prawdziwie odpocząć. Przyszło jej na myśl, że miłosierdzie to możność zatrzymania się choćby tylko na moment. Nie ma miłosierdzia tam, gdzie nie można się zatrzymać.

Paul opuścił skalną półkę i ruszył wspinając się po pochyłości. Jessika z westchnieniem podążyła za nim. Zsunęli się na szeroką półkę okalającą czoło litej skały. Ponownie wpadli w zwichnięty rytm wędrówki po spękanym terenie. Jessika miała uczucie, że noc została zdominowana przez skalę rozdrobnienia substancji pod ich stopami i dłońmi — otoczaki, groszek żwirowy, skałę płatkową, groszek piaskowy albo sam piasek, grys albo pył, albo miałki puder. Puder zatykał filtry nosowe i trzeba go było wydmuchiwać. Groszek piaskowy i groszek żwirowy sunęły po twardym podłożu i mogły pociągnąć ze sobą nieostrożnego wędrowca. Skała płatkowa raniła, zaś we wszechobecnych łachach piasku więzły im stopy.

Paul przystanął raptownie na skalnej półce i podtrzymał matkę, która się z nim zderzyła. Wskazał na lewo. Spoglądając wzdłuż jego ramienia ujrzała, że stoją na szczycie urwiska; jakieś dwieście metrów pod nimi, niczym znieruchomiały ocean, rozciągała się pustynia. Leżała w dole pełna księżycowosrebrnych fal — cienie załamań przechodziły w zakola i piętrzyły się w dali zamgloną szarą plamą następnego klifu.

— Otwarta pustynia — powiedziała.

— Szmat drogi do przejścia — głos Paula był stłumiony syfonem filtru na twarzy.

Jessika powiodła spojrzeniem dokoła — nic, tylko piasek w dole. Paul patrzył prosto przed siebie na wydmy, śledząc przesuwanie się cieni na drodze księżyca.

— Ze trzy lub cztery kilometry odległości — rzekł.

— Czerwie — powiedziała.

— Na pewno są.

Pomyślała o swoim znużeniu, o bólu mięśni otępiającym zmysły.

— Może odpoczniemy i posilimy się?

Paul zsunął rzemienie i siadł, opierając się o sakwę. Jessika, trzymając, się ręką jego ramienia, opadła przy nim na skałę. Kiedy już się usadowiła, usłyszała, że Paul grzebie w sakwie.

— Masz — powiedział.

Poczuła suchość jego rąk na swoich, gdy wciskał w jej dłoń dwie tabletki wzmacniające. Połknęła je popijając skąpym łykiem wody z rurki filtrfraka.

— Wypij całą wodę — odezwał się Paul. — Zgodnie z zasadą: najlepszym miejscem do przechowywania wody jest własne ciało. To pozwala zachować energię. Dodaje sił. Ufaj swojemu filtrfrakowi.

Posłusznie wysączyła płyn z kieszeni łownych czując, jak ustępuje zmęczenie. Zadumała się nad spokojem, jaki tu wszystko spowijał w tej chwili ich znużenia, i przypomniały jej się słowa minstrela — wojownika Gurneya Hallecka: „Lepszy spokój z okruchem suchara niźli pałac łez i waśni”. Powtórzyła te słowa Paulowi.

— To był Gurney — rzekł.

Zwróciła uwagę na ton jego głosu, sposób wyrażania się — jakby mówił o zmarłym. Nieszczęsny Gurney może rzeczywiście nie żyje — pomyślała. Atrydzcy żołnierze polegli bądź popadli w niewolę albo błąkają się po tym bezwodnym pustkowiu jak oni sami.

— Gurney miał zawsze odpowiedni cytat — powiedział Paul. — Słyszę go teraz: „I osuszę rzeki, i zaprzedam ziemię w ręce niegodziwych, i spustoszę ziemię i wszystko, co jest na niej, obcą dłonią”.

Jessika przymknęła oczy, gdyż niespodziewany patos w głosie syna poruszył ją prawie do łez. Po chwili Paul zapytał:

— Jak ty się… czujesz?

Poznała, że pytanie dotyczyło jej ciąży.

— Twoja siostra nie urodzi się jeszcze przez wiele miesięcy — powiedziała. — Ja nadal czuję się… fizycznie… dobrze.

Jak sztywno i formalnie przemawiam do własnego syna — pomyślała. Po czym, jako że w zwyczaju Bene Gesserit leżało doszukiwanie się w sobie wyjaśnienia takich dziwactw, zaraz dogrzebała się źródła oficjalnego tonu: — Boję się mojego syna; lękam się jego dziwnego stanu, lękam tego, co może zobaczyć w przyszłości, co może mi powiedzieć.

Paul naciągnął sobie kaptur na oczy, zasłuchany w owadzie szmery nocy. Płuca wypełniło mu własne milczenie. Zaswędział go nos. Potarł go, odjął filtr i zdał sobie sprawę z ciężkiej woni cynamonu.

— W pobliżu jest przyprawa melanżowa — powiedział.

Wiatr lekko jak puch musnął policzki Paula, wzburzył fałdy jego burnusa. Lecz wiatr ten nie przynosił żadnej groźby samumu, Paul wyczuwał już różnicę.

— Niebawem świt — powiedział.

Jessika kiwnęła głową.

— Istnieje metoda bezpiecznego przejścia przez ten otwarty piasek — rzekł Paul. — Fremeni to robią.

— A czerwie?

— Gdyby osadzić dudnik z naszego fremaska wśród tych skał za nami… — powiedział Paul. — To by zajęło czerwia na jakiś czas.

Spojrzała na pławiący się w księżycowym blasku obszar pustyni pomiędzy szańcami, ich i tym drugim.