Выбрать главу

— Będziesz potrzebował wody — powiedziała Jessika.

Sięgnął do wodowodu kołnierza, nabrał łyk, wypluł do miseczki.

Jeśli to się nie powiedzie, ta woda zostanie zmarnowana — pomyślała Jessika. — Ale wtedy to i tak nie będzie miało znaczenia.

Paul rozciął nożem zasilacz, wysypał z niego kryształki do wody. Zapieniły się lekko i rozpłynęły. Kątem oka Jessika złowiła ruch ponad głową. Podniosła wzrok i zobaczyła jastrzębie. Zasiadły na obrzeżach szczeliny jak na grzędzie, wpatrując się z góry w lusterko wody. Wielka Macierzy! — pomyślała. One wyczuwają wodę nawet z takiej odległości.

Paul z powrotem nałożył wieko na parakompas, zostawiając otwór po przycisku ponownej nastawy na wylot piany. Wziąwszy zmajstrowany przyrząd w jedną rękę, a garść przyprawy w drugą, zawrócił w górę rozpadliny badając uwarstwienie stoku. Pozbawiony szarfy burnus falował na nim łagodnie.

Przebrnął część pochyłości, wyrzucając spod nóg strużki piasku, strumienie pyłu. Niebawem zatrzymał się, wcisnął szczyptę przyprawy w parakompas, potrząsnął korpusem przyrządu. Z otworu po przycisku wykipiała zielona piana. Paul skierował ją na stok, zrosił na nim niewielką groblę i nogą zaczął odrzucać piasek poniżej, również utwardzając go pianą.

Jessika stanęła w dole pod nim.

— Pomóc ci? — zawołała.

— Właź i kop — odparł. — Mamy do przebycia około trzech metrów. Wszystko zawiśnie wtedy na włosku.

Piana przestała buchać z przyrządu.

— Szybko. Nie wiadomo, jak długo ta piana utrzyma piasek.

Jessika dobrnęła do Paula, który tymczasem wsiał następną szczyptę przyprawy w otwór i potrząsnął obudową parakompasu. Znowu wykipiała piana. Paul stawiał zaporę z piany, zaś Jessika kopała rękami, odrzucając piach w dół zbocza.

— Jak głęboko? — wysapała.

— Około trzech metrów. I jedynie w przybliżeniu potrafię określić położenie. Być może trzeba będzie poszerzać tę dziurę.

Odstąpił o krok, ślizgając się w sypkim piasku.

— Kop ukośnie do tyłu. Nie schodź pionowo w dół.

Jessika usłuchała. Z wolna pogłębiła wyrobisko, dochodząc do poziomu dna basenu, ciągle nie napotykając śladu sakwy. Czyżbym się przeliczył? — pomyślał Paul. — To przecież ja początkowo wpadłem w panikę, ja popełniłem błąd. Czyżby to nadwerężyło moje zdolności?

Jessika wyprostowała się na dnie jamy i otarła policzek unurzaną w pianie dłonią. Spojrzeli sobie w oczy.

— Wyżej od czoła — powiedział Paul. — Delikatnie teraz.

Dołożył kolejną szczyptę przyprawy do pojemnika, wypuścił gejzer piany wokół dłoni Jessiki, żłobiących pionową ścianę od góry upadowej wyrobiska. Za drugim razem jej dłonie napotkały coś twardego. Powoli odgrzebała kawałek rzemienia z plastikową sprzączką.

— Nie porusz tego ani na włos — odezwał się Paul niemal szeptem. — Skończyła się nam piana.

Jessika podniosła na niego oczy, jedną ręką trzymając pasek. Paul rzucił bezużyteczny parakompas na dno basenu.

— Daj mi drugą rękę — powiedział. — Teraz słuchaj uważnie. Odciągnę cię na bok na dolną ścianę. Nie wypuść tego paska. Ze szczytu niewiele już się osypie. Stok się ustabilizował. Postaram się jedynie utrzymać twoją głowę ponad piaskiem. Jak ta jama się wypełni, odkopiemy cię i wyciągniemy sakwę.

— Rozumiem — powiedziała.

— Gotowa?

— Gotowa.

Zacisnęła palce na rzemieniu.

Jednym szarpnięciem Paul wydobył ją z jamy do połowy i przytrzymał z głową w górze, gdy tymczasem zapora piany puściła i piach osypał się w dół.

Kiedy się uspokoiło, Jessika tkwiła po pas w piasku, z lewą ręką przysypaną do barku, z brodą na kraju burnusa Paula dla osłony. Naprężone ramię bolało.

— Mam go nadal — powiedziała.

Powolutku Paul wcisnął dłoń w piach koło niej, odnalazł rzemień.

— Razem — powiedział. — Równomiernie. Żeby nie urwać.

Jeszcze trochę piasku osypało się w dół, kiedy ciągnęli sakwę. Gdy rzemień znalazł się na powierzchni, Paul puścił go i wydobył matkę z piasku. Wtedy ciągnąc wspólnie sakwę w dół zbocza wyrwali ją z matni. Po chwili stali na dnie szczeliny trzymając sakwę z obu stron. Paul spojrzał na matkę. Miała twarz i burnus usmarowane pianą. Po wyschnięciu piany oblepił te miejsca piasek. Wyglądała niczym po bitwie na piguły z mokrego, zielonego piachu.

— Strasznie się upaprałaś — powiedział.

— Ty też nie jesteś zbyt śliczny.

Wybuchnęli śmiechem, lecz szybko spoważnieli.

— To się nie powinno było zdarzyć — powiedział Paul. — Byłem nieostrożny.

Wzruszyła ramionami, czując, jak zlepiony piach odpada z jej płaszcza.

— Rozbiję namiot — powiedział. — Lepiej zrzuć płaszcz i wytrzep go.

Odszedł zabierając sakwę. Jessika przytaknęła głową, nagle zbyt zmęczona, by odpowiedzieć.

— W skale są otwory kotwiczne — odezwał się Paul. — Ktoś tu obozował przed nami.

Czemu nie? — pomyślała otrzepując płaszcz. — Miejsce jest odpowiednie: w głębi skalnych ścian i naprzeciwko drugiego klifu, oddalonego o jakieś cztery kilometry, wystarczająco wzniesione nad pustynią, aby nie zagrażał czerw, i wystarczająco blisko, by był łatwy dostęp do przyprawy.

Odwróciwszy się zobaczyła, że Paul ustawił już namiot, którego wysklepiona ożebrowaniem czasza stopiła się ze ścianami skalnej szczeliny. Paul wysunął się przed nią i podniósł lornetę do oczu. Szybkim obrotem wyregulował wewnętrzne ciśnienie i zogniskował soczewki olejowe na przeciwległym urwisku, strzelającym złocistym brązem w jasności poranka po drugiej stronie otwartego piasku. Jessika przyglądała się, jak studiuje apokaliptyczny pejzaż, zapuszczając wzrok w piaskowe rzeki i kaniony.

— Tam coś rośnie — powiedział.

Jessika znalazła zapasową lornetkę w sakwie przy namiocie i stanęła koło Paula.

— Tam — wskazał jedną ręką, w drugiej trzymając lornetkę.

— Saguaro — stwierdziła. — Mizerota.

— Może w pobliżu są ludzie — rzekł Paul.

— To mogą być pozostałości po botanicznej stacji doświadczalnej — zauważyła.

— To jest spory kawałek na południe w głąb pustyni — powiedział.

Opuścił lornetkę i podrapał się pod owiewką filtru, uprzytamniając sobie, jak suche są jego wargi, odczuwając pyłowy posmak łaknienia w ustach.

— To miejsce pachnie mi Fremenami — powiedział.

— Skąd pewność, że oni będą przyjaźnie usposobieni? — zapytała.

— Kynes obiecał ich pomoc.

Ale w ludziach tej pustyni jest rozpacz — pomyślała. — Sama jej dziś zakosztowałam. Zrozpaczeni ludzie mogą nas zabić dla naszej wody.

Zamknęła oczy i na przekór temu pustkowiu wyczarowała w myśli obraz Kaladanu. Ongiś na Kaladanie odbyła się wycieczka: Jessika zobaczyła siebie z księciem Leto, przed urodzeniem Paula. Przelatywali nad południowymi dżunglami, ponad rozkrzyczanym listowiem dzikich chaszczy i ryżowymi polami delt. I patrzyli na mrówcze szeregi wśród zieloności — gromady ludzi dźwigających na ramionach ładunki za pomocą drągów dryfopławnych. I na białe płatki trójkadłubowych dau w morskich odnogach.

Wszystko to znikło. Jessika otworzyła oczy na bezruch pustyni, na wzrastający upał dnia. W dali na otwartym piasku niezmordowane demony żaru zaczynały rozhuśtywać wibracje powietrza. Miała wrażenie, że przeciwległąścianę skał ogląda przez marne szkło. Kaskada piasku zasłoniła wylot szczeliny efemeryczną kurtyną. Piasek leciał z sykiem, trącany przez podmuchy rannej bryzy i przez jastrzębie, które zaczęły wzbijać się ze szczytu urwiska. Deszcz piasku ustał, ale nadal słyszała jego syk. Wzmagał się, rozlegał dźwiękiem nigdy nie zapomnianym dla kogoś, kto go choćby raz usłyszał.