— Nie-e-e…
— Ocaliłeś mnie od Harkonnenów. Ślubowałem wierność księciu Leto z nie większego powodu. Zostanę tu na Arrakis — z wami… albo z Fremenami.
— Czy wypowiedziana, czy nie, myśl realnie istnieje i ma swoją moc — powiedział Tuek. — Mógłbyś się przekonać, że linia między życiem a śmiercią jest zbyt cienka i zbyt ulotna wśród Fremenów.
Halleck przymknął na chwilę oczy czując, jak ogarnia go znużenie.
— „Gdzież jest Pan, który powiedzie nas przez ziemię pustyń i otchłani?” — zamruczał.
— Zdążaj powoli, a dzień twej zemsty nadejdzie — powiedział Tuek. — Pośpiech jest wymysłem szatana. Ucisz swą rozpacz — po to mamy rozrywki; trzy są rzeczy, które niosą ulgę sercu: woda, zieleń trawy i uroda kobiety.
Halleck otworzył oczy.
— Wolałbym kałużę krwi Rabbana Harkonnena u swych stóp. — Wpił się spojrzeniem w Tueka. — Myślisz, że taki dzień nadejdzie?
— Niewiele mam wspólnego z tym, jakie powitasz jutro, Gurneyu Hallecku. Mogę ci tylko dopomóc powitać dzień dzisiejszy.
— Przyjmuję zatem tę pomoc i zostaję aż do dnia, w którym rozkażesz mi pomścić twego ojca i wszystkich innych, którzy…
— Posłuchaj mnie, mężu walki — powiedział Tuek. Wychylił się do przodu nad biurkiem; barki miał na jednym poziomie z uszami, w oczach zawziętość. Twarz przemytnika upodobniła się nagle do zwietrzałej skały.
— Wodę mojego ojca… tę odkupię swoim własnym ostrzem.
Halleck nie odrywał od niego oczu. W tym momencie przemytnik przypominał mu księcia Leto: przywódca ludzi, odważny, pewny swej pozycji i swego powołania. Był jak książę… przed Arrakis.
— Czy chcesz wsparcia mojego ostrza? — zapytał Halleck.
Tuek odchylił się do tyłu, rozluźnił, w milczeniu przypatrując się Halleckowi.
— Czy uważasz mnie za męża walki? — nalegał Halleck.
— Tylko ty jeden z adiutantów księcia uszedłeś z życiem — powiedział Tuek. — Siła twego wroga była przytłaczająca, ty jednak ugiąłeś się, aby zwyciężyć… pokonałeś go w taki sposób, jak my pokonujemy Arrakis.
— Co proszę?
— Żyjemy tutaj na łasce tej planety, Gurneyu Hallecku — powiedział Tuek. — Arrakis jest naszym wrogiem.
— Starczy jeden wróg naraz, czy nie tak?
— Właśnie tak.
— Czy tak właśnie radzą sobie Fremeni?
— Być może.
— Powiedziałeś, że życie z Fremenami może się dla mnie okazać zbyt twarde. Żyją w pustyni, pod gołym niebem, czy to dlatego?
— Któż wie, gdzie żyją Fremeni? Dla nas Płaskowyż Centralny jest ziemią niczyją. Ale ja chciałbym porozmawiać raczej o…
— Mówią, że Gildia rzadko wytycza szlaki przyprawowych lichtug ponad pustynią — rzekł Halleck. — Ale krążą pogłoski, że tu i ówdzie widać skrawki zieleni, jeśli się wie, gdzie patrzeć.
— Pogłoski! — skrzywił się Tuek. — Chciałbyś teraz wybierać między mną a Fremenami? Jesteśmy poniekąd bezpieczni, mamy własną, wykutą w skale sicz, swoje ukryte baseny. Żyjemy życiem ludzi cywilizowanych. Fremeni to parę band obszarpańców, których my zatrudniamy jako poszukiwaczy przyprawy.
— Ale oni umieją zabijać Harkonnenów.
— A chcesz znać rezultat? Nawet w tej chwili poluje się na nich jak na zwierzęta — z rusznicami laserowymi, bo nie mają tarcz. Są poddawani eksterminacji. Dlaczego? Bo zabijali Harkonnenów.
— Czy rzeczywiście zabijali Harkonnenów? — spytał Halleck.
— Co masz na myśli?
— Nie słyszałeś, że z Harkonnenami byli przypuszczalnie sardaukarzy?
— Znowu pogłoski.
— Jednak pogrom nie jest w stylu Harkonnenów. Pogrom jest marnotrawstwem.
— Wierzę w to, co widzę na własne oczy — powiedział Tuek. — Zdecyduj się, mężu walki. Ja albo Fremeni. Zapewniam ci azyl i szansę przelania krwi, której obaj łakniemy. Możesz być tego pewien. Fremeni ofiarowują ci jedynie życie ściganej zwierzyny.
Halleck wahał się, wyczuwając mądrość i współczucie w słowach Tueka, jednak coś go gryzło z zupełnie niezrozumiałego powodu.
— Zaufaj własnemu rozumowi — rzekł Tuek. — Czyje decyzje ocaliły twój oddział z bitwy? Twoje. Decyduj.
— Tak musi być — powiedział Halleck. — Książę i jego syn nie żyją?
— Tak uważają Harkonnenowie. Jeżeli chodzi o tego rodzaju sprawy, skłonny jestem ufać Harkonnenom. — Ponury uśmiech zagościł na ustach Tueka. — I tu by się mniej więcej kończyło moje całe do nich zaufanie.
— Zatem musi tak być — powtórzył Halleck.
Wyciągnął prawą rękę w tradycyjnym geście, dłonią do góry i z kciukiem płasko na niej złożonym.
— Oddaję ci mój miecz.
— Przyjmuję.
— Chcesz, bym nakłonił mych ludzi?
— A pozwoliłbyś im na samodzielną decyzję?
— Szli za mną aż dotąd, lecz większość urodziła się na Kaladanię. Arrakis nie jest taka, jak ją sobie wyobrażali. Tu stracili wszystko prócz życia. Wolałbym, żeby decydowali sami za siebie.
— Nie czas teraz na twoje wahanie — powiedział Tuek. — Doszli za tobą aż tutaj.
— Potrzebujesz ich?
— Zawsze znajdziemy miejsce dla doświadczonych wojowników… w tych dniach bardziej niż kiedykolwiek.
— Przyjąłeś mój miecz. Życzysz sobie, żebym wpłynął na nich?
— Myślę, że oni sami pójdą za tobą, Gurneyu Hallecku.
— Oby tak było.
— Oby.
— Mogę więc sam o tym zadecydować?
— Możesz sam zadecydować.
Halleck podniósł się z krzesła, czując, jak wiele z jego zapasu sił poszło na ten mizerny wysiłek, by stanąć na nogi.
— Na razie rozejrzę się po ich kwaterach i zbadam nastroje.
— Porozum się z moim kwatermistrzem — rzekł Tuek. — Nazywa się Drisq. Powiedz mu, że życzę sobie, by okazał wam jak najdalej posuniętą gościnność. Przyjdę do ciebie… niebawem. Najpierw muszę wyekspediować parę transportów przyprawy.
— Szczęście uśmiecha się wszędzie — rzekł Halleck.
— Wszędzie — powiedział Tuek. — Niespokojne czasy, to wyjątkowa okazja w naszych sprawach.
Halleck skłonił głowę, za sobą usłyszał lekki szmer i wyczuł prąd powietrza, gdy rozwarła się na oścież furta śluzy. Odwrócił się i zanurkowawszy przez nią opuścił gabinet. Znalazł się w sali ogólnej, do której adiutanci Tueka wprowadzili go uprzednio wraz z ludźmi. Było to długie i wąskie pomieszczenie, wyciosane w litej skale, a jego gładkie powierzchnie zdradzały działanie lanc laserowych. Sufit strzelał dostatecznie wysoko, by przedłużyć naturalny łuk skalnego sklepienia i przepuścić wewnętrzne prądy konwekcyjne powietrza. Wzdłuż ścian znajdowały się stojaki na broń i szafki. Nie bez dumy Halleck zauważył, że ci z jego ludzi, którzy byli nadal zdolni utrzymać się na nogach, stoją, że znużenie i klęska ich nie załamały. Medycy przemytników kręcili się między nimi, opatrując rannych. Ciężko rannych zebrano w jednym miejscu w głębi po lewej stronie, a przy każdym czuwał atrydzki towarzysz broni. Atrydzkie wyszkolenie: „Troszczymy się o swoich”, przetrwało w nich jak rdzeń rodzimej skały — zauważył Halleck. Jeden z jego poruczników wystąpił do przodu z dziewięciostrunową balisetą Hallecka. Zasalutował.
— Sir, tutejsi medycy mówią, że nie ma nadziei dla Mattaiego. Oni tu nie posiadają banku kości ani narządów Jedynie środki polowe. Mattai nie przeżyje, mówią, ale on ma prośbę do ciebie.
— Jaką?
— Mattai prosi o pieśń, by łatwiej mu było odejść, sir. Mówi, że będziesz wiedział, o którą chodzi… dość często prosił cię o nią. — Porucznik przełknął. — To pieśń zwana „Ma luba”, sir. Gdybyś…