— Wiem.
Halleck wziął balisetę, wyłuskał wieloczynnościowe piórko z zacisku na gryfie. Dobył cichy akord z instrumentu; stwierdził, że ktoś go już nastroił. Oczy go paliły, ale wyrzucił to ze swych myśli, kiedy szedł przed siebie wygrywając melodię i zmuszając się do swobodnego uśmiechu. Medyk przemytników i paru jego ludzi pochylali się nad noszami. Kiedy Halleck podszedł, któryś z ludzi zaczął cichutko śpiewać, z łatwością wpadając w rytm.
Śpiewak skończył, wyciągnął obandażowaną rękę i zamknął powieki mężczyźnie na noszach. Halleck dobył ostatni, cichy akord z balisety i pomyślał: Teraz jest nas siedemdziesięciu trzech.
Wielu ludziom trudno zrozumieć życie rodzinne „ochronki” królewskiej, jednak spróbuję naszkicować je wam skrótowo.
Mój ojciec miał, jak sądzę, jednego tylko prawdziwego przyjaciela. Był nim hrabia Hasimir Fenring, eunuch genetyczny i jeden z najgroźniejszych rycerzy w Imperium. Hrabia, wytworny, acz szpetny człowieczek, pewnego dnia sprowadził nową niewolnicę — konkubinę memu ojcu, a ja zostałam przez matkę wysłana na przeszpiegi. Wszystkie szpiegowałyśmy ojca tytułem samoobrony. Żadna z niewolnic — konkubin, na jakie mu zezwalał traktat Bene Gesserit z Gildią, nie mogła, rzecz jasna, zrodzić królewskiego następcy, lecz intrygi były bezustanne i nużące w swej monotonii. Osiągnęłyśmy biegłość, moja matka, siostry i ja również, w unikaniu najprzemyślniejszych narzędzi śmierci. To, co powiem, może wydawać się straszne, ale wcale nie jestem pewna, czy mój ojciec nie przykładał ręki do tych wszystkich zamachów. Rodzina królewska to jednak zupełnie inna rodzina.
Zatem wyobraźmy sobie tę nową niewolnicę — konkubinę, rudowłosą jak mój ojciec, wiotką i zgrabną, o mięśniach akrobatki, najwyraźniej przeszkoloną w neuro — kuszeniu. Mój ojciec przypatrywał się jej przez długi czas, gdy pozowała przed nim naga. Wreszcie rzekł: „Jest zbyt piękna. Oszczędzimy ją na podarunek”. Nie macie pojęcia, jak wielką konsternację ta powściągliwość wywołała w „ochronce” królewskiej. W końcu finezja i samokontrola stanowiły śmiertelne zagrożenie dla nas wszystkich.
Późnym popołudniem Paul stał przed filtrnamiotem. Szczelinę, w której rozbił obóz, zalegał głęboki cień. Spoglądając ponad otwartym piaskiem na odległą ścianę skalną zastanawiał się, czy powinien obudzić matkę śpiącą w namiocie. Fałdy wydm rozchodziły się wokół ich kryjówki jedna za drugą. Rzucały gęste cienie z dala od zachodzącego słońca, tak czarne, jakby były odpryskami nocy. Cóż za monotonia! Jego duch szybował poszukując jakiejś wysokości w tym pejzażu. Lecz nie znajdował żadnego zdecydowanego pionu w wyjałowionym upałem powietrzu aż po horyzont, żadnego kwiecia, żadnego łagodnego kołysania znaczącego przyjście bryzy… tylko wydmy i tamto oddalone urwisko pod niebem z wybłyszczonego srebrobłękitu.
A jeżeli tam po drugiej stronie nie ma żadnej opuszczonej stacji badawczej? — myślał. — Jeżeli nie ma tam w ogóle Fremenów, a te rośliny wyrosły sobie przypadkiem?
Jessika obudziła się i obróciła na plecy; przez przezroczystą burtę zerknęła z ukosa na Paula. Stał odwrócony do niej tyłem i coś w jego postawie przypominało Jessice księcia. Poczuła w sobie otchłań wzbierającej rozpaczy i odwróciła spojrzenie. Niebawem przysposobiła swój filtrfrak, odświeżyła się wodą z namiotowych kieszeni łownych i wypełzła na dwór, by rozprostować kości i wypłoszyć sen z ciała.
Nie odwracając się Paul powiedział:
— Dziwną radością napełnia mnie spokój tego miejsca.
Jakże dostraja się umysł do środowiska — pomyślała. I przypomniał jej się aksjomat Bene Gesserit: „Pod presją umysł może pójść w jednym z dwóch kierunków: pozytywnym lub negatywnym, w przód lub wstecz. Przedstawcie to sobie jak widmo, którego ekstremami są nieświadomość na negatywnym krańcu i nadświadomość na krańcu pozytywnym. Ku któremu z nich umysł skłoni się pod naporem, w znacznej mierze zależy od wyszkolenia”.
— Życie tutaj mogłoby być dobre — powiedział Paul.
Próbowała zobaczyć pustynię jego oczami, usiłując uchwycić niedogodności będące powszednim obliczem tej planety i zastanowić się, jakie też warianty przyszłości mignęły przed Paulem. Tutaj można znaleźć odosobnienie — myślała — bez obawy, że ktoś stoi za plecami, bez strachu przed myśliwym.
Wysunąwszy się przed Paula podniosła do oczu lornetę, nastawiła soczewki olejowe i zbadała skalny bastion po drugiej stronie. Tak, saguaro w wyschłych łożyskach potoków oraz inne kolczaste porosty… a wśród cieni rogoża niskich zielonożółtych traw.
— Zwinę obozowisko — rzekł Paul.
Kiwnąwszy głową Jessika zbliżyła się do wylotu szczeliny, skąd mogła ogarnąć wzrokiem pustynię, i skierowała lornetkę w lewo. Solna panew rozjarzyła się tam bielą z domieszką brudnego brązu na obrzeżach — pole bieli tu, gdzie biel jest śmiercią. Ale panew mówiła o czymś jeszcze: o wodzie. Kiedyś przez tę roziskrzoną biel toczyły się wody.
Opuściła lornetkę i dopięła burnus, chwilę nasłuchiwała odgłosów krzątaniny Paula. Słońce opadło niżej. W poprzek solnej panwi legły cienie. Spoza zachodniego horyzontu rozeszły się linie rozkrzyczanej barwy. Barwa skupiła się w ciemny paluch obmacujący piaski. Rozpełzły się cienie koloru węgla i rzęsisty opad nocy zatopił pustynię.
Gwiazdy!
Wpatrywała się w nie z zadartą głową, wyczuwając zbliżanie się Paula, który po chwili stanął koło niej. Pustynna noc zogniskowała się ku górze sprawiając wrażenie, że ulatuje do gwiazd. Ciężar dnia ustąpił. Przelotny podmuch uderzył ich w twarze.
— Niebawem wzejdzie pierwszy księżyc — zauważył Paul. — Sakwa gotowa. Ustawiłem dudnik.
Moglibyśmy zaginąć na zawsze w tym przedsionku piekła — pomyślała Jessika. — I nikt by się nie dowiedział.
Wiatr nocy sypał strużkami piasku, które muskały jej twarz, i przynosił woń cynamonu: kaskada zapachów w ciemności.
— Powąchaj tylko — odezwał się Paul.
— Czuję tę woń nawet przez filtr — powiedziała. — Bogactwo. Ale czy zapewni nam wodę? — Wskazała na drugą stronę basenu. — Nie ma tam sztucznych świateł.
— Fremeni będą się kryli w siczy za tamtymi skałami — odparł.
Srebrny róg wychynął na prawo od nich ponad horyzont: pierwszy księżyc. Wzniósł się ukazując oczom wyraźny wizerunek dłoni na swej powierzchni. Jessika zapatrzyła się w objawioną w poświacie białą srebrzystość piasku.
— Dudnik osadziłem w najdalszym zakątku szczeliny — oznajmił Paul. — Jak zapalę jego lont, zostanie nam trzydzieści minut.
— Trzydzieści minut?
— Nim zacznie przyzywać… czerwia.
— Och! Jestem gotowa do drogi.
Odszedł; słyszała, jak posuwa się z powrotem w głąb szczeliny. Noc jest tunelem — pomyślała — szczeliną w jutro… o ile pisane nam jakieś jutro. — Potrząsnęła głową. — Skąd się u mnie wzięły takie czarne myśli? Z moim wyszkoleniem stać mnie na więcej.
Wrócił Paul, podjął sakwę i ruszył przodem w dół do pierwszej wydmy, gdzie przystanął nasłuchując, aż dogoniła go matka. Słyszał jej ciche nadejście i obojętne — ziarnko po ziarnku — kapanie dźwięku: prywatny kod pustyni głoszący jej własną miarę bezpieczeństwa.