— Czy na pewno odszedł? — wyszeptała.
— Ktoś go przywołał — powiedział Paul. — Fremeni.
Czuła, że przychodzi do siebie.
— Był taki wielki!
— Nie tak wielki jak tamten, który zgarnął nasz ornitopter.
— Jesteś pewny, że to byli Fremeni?
— Użyli dudnika.
— Po co mieliby nam pomagać?
— Może nie pomagali nam. Może po prostu wzywali czerwia.
— Po co?
Odpowiedź zawisła na krawędzi jego świadomości, nie nadchodząc. W głowie miał wizję, która mu się kojarzyła z teleskopowymi, zaopatrzonymi w haki kijami z ich bagaży — z „hakami stworzyciela”.
— Po co wzywaliby czerwia? — spytała Jessika.
Tchnienie strachu owiało jego umysł, zmusiło go do odwrócenia się od matki, do spojrzenia w górę urwiska.
— Znajdźmy lepiej drogę na szczyt przed światłem dnia — wskazał ręką. — Tych żerdzi, które minęliśmy, jest więcej.
Patrząc wzdłuż linii jego ręki dostrzegła żerdzie — pokaleczone przez wiatr znaki — i wyłowiła cień wąskiej półki wijącej się w rozpadlinie wysoko nad nimi.
— One wyznaczają szlak na szczyt urwiska — rzekł Paul.
Osadził sakwę na ramionach, doszedł do podstawy skalnej półki i rozpoczął wspinaczkę. Jessika chwilę marudziła zbierając siły, po czym ruszyła za nim. Pięli się w górę idąc za tyczkami żerdzi, aż wreszcie półka skurczyła się do wąskiego progu przed mrocznym załomem komina. Paul przekrzywił głowę i zajrzał w pogrążony w ciemności komin. Starał się nie myśleć o wątłym oparciu dla stóp na cienkim gzymsie. Jedyne, co zobaczył, to ciemność. Komin biegł w górę do szczytu, gdzie otwierał się ku gwiazdom. Paul wytężył słuch, ale wyłowił tylko odgłosy, jakich mógł się spodziewać — lekki spływ piasku, owadzie „grrr”, tupot jakiegoś rozpędzonego maleńkiego zwierzątka. Zgruntował nogą ciemność w kominie i trafił na zapiaszczony występ skalny. Powoli, cal po calu, minął załom, przyzwał gestem matkę, by poszła w jego ślady. Asekurował ją na zakręcie, chwyciwszy za luźny brzeg szaty. Podnieśli oczy na gwiazdy jarzące się w obramowaniu dwóch krawędzi skalnych. Paul widział matkę obok siebie jako majaczącą chwiejną szarość.
— Gdybyśmy tylko mogli zaryzykować światło — powiedział.
— Mamy inne zmysły prócz wzroku — odparła.
Wysunął stopę przed siebie, przeniósł na nią ciężar ciała i próbował ściany drugą stopą, aż natrafiła na przeszkodę. Podciągnął nogę wyżej i odkrył stopień, na który się wywindował. Sięgnął do tyłu i odszukał ramię matki, szarpnięciem za płaszcz nakazując jej podążać za sobą. Drugi stopień.
— Myślę, że one wiodą na sam szczyt — wyszeptał.
Płytkie, równe schody — pomyślała Jessika. — z pewnością dzieło rąk ludzkich. — Odnajdując po omacku stopnie podążała za niewyraźnym, ruchomym cieniem Paula. Ściany skalne zeszły się niemal i ocierały jej ramiona. Stopnie kończyły się w wykutym wąwozie około dwudziestometrowej długości, o równym dnie, który wychodził na płytki, skąpany w blasku księżyca basen. Paul wyszedł na brzeg basenu.
— Jak tu pięknie — wyszeptał.
Jessika potrafiła jedynie patrzeć z milczącą aprobatą tuż zza pleców Paula. Mimo wyczerpania, drażniących odłówek, wtyków nosowych i gorsetu filtrfraka, pomimo trwogi i bolesnego pragnienia spoczynku, piękno tego basenu oczarowało jej zmysły, stała więc i patrzyła jak urzeczona.
— Kraina z bajki — szepnął Paul.
Skinęła głową. Przed nią rozpościerała się roślinność pustynna — krzewy, kaktusy, drobne kępki liści — wszystko rozedrgane w blasku księżyca. Lewa strona pierścienia urwisk była ciemna, prawą osrebrzał księżyc.
— To musi być siedziba Fremenów — powiedział Paul.
— Bez ludzi nie przeżyłoby tutaj tyle roślin — zgodziła się.
Odkorkowała przewód kieszeni łownych swego filtrfraka, pociągnęła łyk. Ciepława, lekko cierpka mokrość zwilżyła jej gardło. Spostrzegła, że dodaje jej to sił. Zatyczki rurki chrzęściły przy zamykaniu.
Uwagę Paula przyciągnął ruch w dole z prawej strony na dnie owalnego basenu. Spojrzał z góry pomiędzy krzewy i zielsko, na piaszczysty klin księżycowego blasku, ożywiony przez maleńkie hyc-kic i hop.
— Myszy! — syknął.
Hyc-kic-hop! — pomykały z cienia do cienia. Coś bezgłośnie spadło przed nimi między myszy. Rozległ się cienki pisk, łopot skrzydeł — i widmowo szary ptak uleciał przez basen z maleńkim, mrocznym cieniem w szponach.
Należała się nam ta przestroga — pomyślała Jessika.
Paul ciągle wpatrywał się w głąb basenu. Wraz z oddechem wciągał coraz silniejszy, ostrawy zapach szałwii — wonny kontralt nocy. Drapieżny ptak symbolizował naturę tej pustyni. Ściągnął na basen bezruch tak niewyrażalny, że prawie było słychać, jak błękitnomleczne światło księżycowe opływa trzymające tu straż saguaro i kępę kłosówki. Było tu jakieś niskie buczenie światła o harmonii bardziej podstawowej od jakiejkolwiek muzyki znanej na jego planecie.
— Poszukajmy lepiej miejsca na rozbicie namiotu — rzekł. — Jutro możemy poszukać Fremenów, którzy…
— Tutaj obcy zwykle żałują, że znaleźli Fremenów! — mocny, męski głos wyrąbał na odlew te słowa, niwecząc nastrój. Głos dochodził z góry i z prawa. — Prószę, nie uciekajcie, obcy — powiedział głos, kiedy Paul odruchowo rzucił się w głąb wąwozu. — Biegnąc, zmarnujecie tylko wodę swoich ciał.
Oni chcą nas na wodę! — pomyślała Jessika.
Zmęczenie wyparowało bez śladu z jej mięśni, które niepostrzeżenie przeszły w stan najwyższej gotowości. Namierzyła pozycję owego głosu, myśląc: Ale się podkradł. Nic nie słyszałam. I zdała sobie sprawę, że właściciel głosu pozwala sobie jedynie na drobne, naturalne odgłosy pustyni. Inny głos zawołał z krawędzi basenu po ich lewej stronie:
— Migiem, Stil. Bierz ich wodę i ruszajmy swoją drogą. Niewiele mamy czasu do świtu.
Paul gryzł się, że stracił głowę i próbował zmykać, będąc mniej od matki uwarunkowany na reakcję w krytycznych momentach, że chwila paniki stępiła jego zdolności. Zastosował się teraz do nauki matki: rozluźnił się, by z kolei przejść w rozluźnienie pozorne, a następnie uwięzić w mięśniach siłę jak strzał w bacie, który może ciąć w dowolnym kierunku. Nie opuściło go uczucie trwogi, ale znał jej źródło. Oto był ślepy czas, żadna z widzianych przez niego przyszłości… i znajdowali się w pułapce wśród dzikich Fremenów, których interesowała wyłącznie woda zawarta w dwóch nie chronionych tarczami ciałach.
Owa religijna adaptacja Fremenów leży zatem u źródeł tego, co obecnie znamy jako „Filary Wszechświata”, a czego wyrazy, dowody i proroctwa zawdzięczamy obecnym pośród nas Quizara Tafudom. Niosą nam oni zjednoczenie arrakańskiej mistyki, a jej tajemnicze piękno ucieleśnia wzruszająca muzyka na dawnych oparta zasadach, lecz napiętnowana nowym przebudzeniem. Któż nie słyszał i nie przejął się do głębi „Hymnem starego człowieka”?