— Mój syn nie potrzebuje innej broni, niż posiada — powiedziała Jessika.
Wpatrywała się w Stilgara zmuszając go do przemyślenia, w jaki sposób Paul zdobył pistolet. Stilgar zerknął na mężczyznę pokonanego przez Paula. Dżamis stał na uboczu ze spuszczoną głową, ciężko dysząc.
— Trudna z ciebie kobieta — rzekł Stilgar.
Wyciągnął lewą rękę do któregoś z towarzyszy i pstryknął palcami.
— Kushti bakka te.
Znowu Chakobsa — pomyślała Jessika. Zagadnięty wcisnął Stilgarowi w dłoń dwa prostąkoty gazy. Silgar przeciągnął je między palcami, zamocował jeden wokół szyi Jessiki pod kapturem, drugim w ten sam sposób owiązał szyję Paula.
— Teraz nosicie chustę bakka — powiedział. — Gdyby coś nas rozdzieliło, wszyscy poznają, że należycie do siczy Stilgara. O broni pogadamy innym razem.
Następnie oddalił się i zajął przeglądem ludzi w swoim oddziale, przekazując jednemu z nich fremsak Paula do niesienia.
Bakka — myślała Jessika, rozpoznawszy religijny termin: płaczek bakka. Wyczuła, że symbolika chust jednoczy tę gromadę. — Dlaczego opłakiwanie miałoby ich jednoczyć?
Stilgar podszedł do młodej dziewczyny, która narobiła kłopotu Paulowi.
— Chani, weź dziecko — mężczyznę pod swoje skrzydła. Trzymaj go z dala od kłopotów.
Chani dotknęła ramienia Paula.
— Chodź ze mną, dziecko — mężczyzno.
Paul stłumił gniew w swoim głosie.
— Na imię mam Paul. Byłoby dobrze, gdybyś…
— Damy ci imię, młodziku — powiedział Stilgar — w porze mihna, podczas próby aql.
Próby rozumu — przełożyła Jessika. Gwałtowna potrzeba wywyższenia Paula przeważyła w niej wszystkie inne względy.
— Mój syn przeszedł próbę gom dżabbar! — warknęła.
Po ciszy, jaka zapadła, zrozumiała, że poruszyła ich do głębi.
— Wiele o sobie nawzajem nie wiemy — rzekł Stilgar. — Ale za długo marudzimy. Słońce dnia nie może nas złapać w otwartym terenie.
Zbliżył się do mężczyzny, którego Paul powalił.
— Możesz dalej iść, Dżamis?
Odpowiedziało mu mruknięcie.
— Zaskoczył mnie, ot co. To był przypadek. Mogę iść dalej.
— Nie przypadek — powiedział Stilgar. — Czynię cię odpowiedzialnym wraz z Chani za bezpieczeństwo tego chłopaka, Dżamis. Ci ludzie otrzymali moją rękojmię.
Jessika przyjrzała się bacznie typowi imieniem Dżamis. To jego głos spierał się w skałach ze Stilgarem. W jego głosie była śmierć. I Stilgar uznał za stosowne dodatkowo podkreślić swój rozkaz przy tym Dżamisie.
Stilgar rzucił badawczym spojrzeniem po oddziale, gestem przywołał dwóch ludzi.
— Larus i Faruk, zacieracie nasze ślady. Dopilnujcie, by znaku po nas nie zostało. Wzmożona czujność: mamy ze sobą dwoje bez przeszkolenia.
Odwrócił się z ręką wzniesioną i wymierzoną w drugi brzeg basenu.
— W kolumnie marszowej, z ubezpieczeniem na skrzydłach, naprzód marsz. Jessika wyrównała krok ze Stilgarem, rachując głowy. Fremenów było czterdziestu — z nią i z Paulem czterdzieści dwie osoby. Maszerują jak kompania wojska — pomyślała — nawet ta dziewczyna, Chani.
Paul zajął miejsce w szyku za Chani. Za pomniał o zranionej ambicji — że zaskoczyła go dziewczyna. W pamięci pozostała mu teraz tylko szorstka uwaga matki: „Mój syn przeszedł próbę gom dżabbar!” Uczuł mrowienie dłoni od zapamiętanego bólu.
— Patrz, gdzie idziesz — syknęła Chani. — Nie ocieraj się o krzak, bo zostawisz nitkę znaczącą nasz przemarsz.
Paul przełknął, pokiwał głową.
Jessika nastawiła ucha na odgłosy maszerującego oddziału, słysząc kroki własne i Paula, i ogarnął ją podziw dla sposobu poruszania się Fremenów. Przekraczali basen w czterdziestu ludzi wśród naturalnych jedynie odgłosów w tym otoczeniu — jak żagle widmowych feluk ich szaty przemykały w gąszczu cieni. Ich portem przeznaczenia była sicz Tabr — sicz Stilgara. Ważyła to słowo w myśli: sicz. Słowo Chakobsa, dawnego języka łowieckiego, które przetrwało niezliczone stulecia. Sicz, miejsce zbiórki w przypadku zagrożenia. Głębokie implikacje tego słowa i języka zaczynały docierać do niej dopiero teraz, gdy ustąpiło napięcie.
— Idziemy dobrym marszem — powiedział Stilgar. — Z pomocą shai — huluda osiągniemy Grotę Grani przed świtem.
Jessika kiwnęła głową, oszczędzając sił, czując przeraźliwe zmęczenie powściągane siłą woli i… przyznała to… siłą wynikającą z upojenia. Jej myśl skupiła się na wartości tego oddziału, na tym, co ujawnia fremeńska kultura. Oni wszyscy — myślała — cała kultura oparta na wojskowej dyscyplinie. Cóż za bezcenna rzecz dla księcia banity!
Fremeni w najdoskonalszym stopniu posiedli ową cechę, przez starożytnych zwaną „spannungsbogen” — która jest samonarzuconą zwłoką między pożądaniem jakiejś rzeczy a aktem wyciągnięcia po nią ręki.
Przed świtem podeszli pod Grotę Grani, posuwając się szczeliną w ścianie basenu tak wąską, że musieli obracać się bokiem, by ją pokonać. Jessika zobaczyła, jak Stilgar — odprawia w wątłym brzasku wartowników, przez chwilę obserwowała początki ich wspinaczki na urwisko. Paul zadarł głowę do góry oglądając materię tej planety rozciętą w poprzek wąską szczeliną, która otwierała się ku szarobłękitnemu niebu. Chani pociągnęła go za płaszcz, nagląc do pośpiechu.
— Szybko — powiedziała. — To już świt.
— A ci ludzie wspinający się nad nami, dokąd oni idą? — szepnął Paul.
— Pierwsza warta dzienna — odparła. — Śpiesz się!
Straż wystawiona na zewnątrz — pomyślał Paul. — Mądrze. Ale jeszcze mądrzej byłoby podchodzić do tego miejsca w oddzielnych grupach. Mniejsze niebezpieczeństwo utraty całego oddziału. Zatrzymał się przy tej myśli uświadamiając sobie, że jest to myślenie partyzanckie, i wspomniał obawę swego ojca, że Atrydzi mogą zostać rodem partyzanckim.
— Szybciej — szepnęła Chani.
Paul przyśpieszył kroku, słysząc szelest szat z tyłu. I przypomniały mu się słowa siratu z maleńkiej Biblii P. K. Yuego: „Raj z lewa, piekło z prawa, z tyłu anioł śmierci”. Powtórzył sobie ten wers w duchu.
Skręcili za róg, gdzie przejście było szersze. Stilgar stał z boku, kierując ich do niskiego tunelu, odchodzącego pod kątem prostym.
— Prędzej — syknął. — Jeśli zaskoczy nas tu patrol, będziemy jak króliki w klatce.
Paul schylił się w wejściu i doszedł za Chani do groty oświetlonej gdzieś z przodu wątłym, szarym światłem.
— Możesz się wyprostować — powiedziała.
Wyprostował się, przyjrzał, gdzie jest: głęboka i rozległa przestrzeń pod kopulastym sklepieniem, które łukiem wznosiło się odrobinę tylko wyżej niż na wysokość wyciągniętej ręki człowieka. Oddział rozchodził się w głąb cienia. Paul dostrzegł nadchodzącą matkę, zobaczył, jak przygląda się ich towarzyszom, i zauważył, jak jej się nie udało wsiąknąć we Fremenów, mimo że strój nosiła identyczny. A sposób, w jaki się poruszała… ileż w tym było poczucia siły i gracji.
— Przysiądź gdzieś i nigdzie się nie plącz, dzieciaku — mężczyzno — powiedziała Chani. — Tu masz jedzenie.
Wcisnęła mu w ręce dwa kawałki czegoś zawiniętego w liście. Zionęły przyprawą.
Za Jessiką pojawił się Stilgar, przywołując do porządku grupkę z lewej strony.