Straszne przeznaczenie.
Wyczuwał je, ową świadomość rasy, przed którą nie było dla niego ucieczki. Niosła wyostrzoną jasność, dopływ danych, zimną przytomność umysłu. Osunął się na podłogę, siadł oparty plecami o skałę, poddając się jej. Świadomość rozpłynęła się bezczasową warstwą, gdzie mógł przepatrywać czas, gdzie wyczuwał ścieżki możliwości, przyszłe wiatry… minione wiatry: jednooka wizja przyszłości, jednooka wizja teraźniejszości i jednooka wizja przeszłości — wszystko łączyło się w okularową wizję, pozwalając mu widzieć, jak czas staje się przestrzenią. Groziło mu niebezpieczeństwo, miał wrażenie prześcignięcia samego siebie i musiał trzymać się swego poczucia teraźniejszości, kiedy ogarniał umysłem rzeczywistość w krzywym zwierciadle, trwającą chwilę, wieczną konsolidację tego, co jest nieskończone, z tym, co było. Uzmysławiając sobie teraźniejszość, po raz pierwszy odczuł bezmierną jednostajność przepływu czasu, wszędzie mąconą zmiennymi prądami, fałami, bałwanami i przeciwbałwanami, jak przybój pod urwistym brzegiem. To pozwoliło mu na nowo zrozumieć swoje widzenie przyszłości i w tym również ujrzał źródło ślepego czasu, źródło błędu, a wtedy dopadł go lęk. Zdał sobie sprawę, że wizja przyszłości była iluminacją, mieszczącą w sobie granice tego, co odsłania — źródłem dokładności i istotnego błędu jednocześnie. Wmieszało się tutaj coś w rodzaju zasady nieoznaczoności Heisenberga — wydatek energii na zobaczenie tego, co się widzi, deformuje to, co się widzi.
A widział splot współzależności czasowych w obrębie tej groty, kipiel możliwości tutaj ześrodkowanych, w której najdrobniejsze działanie — mrugnięcie powieki, nieopatrzne słowo, przesunięcie ziarenek piasku — obraca gigantyczną dźwignię przez cały poznany wszechświat. Zobaczył przelew krwi z wynikiem zależnym od tak wielu zmiennych, że jego najmniejszy ruch powodował rozległe przesunięcia w strukturze modelu.
Pod wpływem tej wizji zapragnął zastygnąć w bezruchu, tyle że to również było działanie brzemienne w skutki. Niezliczone ciągi przyczynowo — skutkowe rozchodziły się z tej jaskini, a na drodze większości z nich widział swoje własne martwe ciało broczące krwią z otwartej nożem rany.
Mój ojciec Padyszach Imperator miał siedemdziesiąt dwa lata, jednakże wyglądał najwyżej na trzydzieści pięć w roku, w którym nakreślił śmierć księcia Leto i oddał z powrotem Arrakis Harkonnenom. Rzadko pokazywał się publicznie inaczej, jak w mundurze sardaukara i w czarnym hełmie bursega z imperialnym złotym lwem. Mundur stanowił jawne przypomnienie, w czym leży jego siła. Nie zawsze był tak buńczuczny jednakowoż. Kiedy chciał, potrafił promieniować wdziękiem i szczerością, lecz zastanawiałam się często w tych późniejszych dniach, czy było w nim cokolwiek takiego, jakim się wydawało. Teraz myślę, że był człowiekiem nieustannie walczącym o wyrwanie się za pręty niewidzialnej klatki. Nie wolno wam zapominać, że był imperatorem, ojcem i głową dynastii, której początki ginęły w pomroce dziejów. Lecz my odmówiłyśmy mu legalnego syna. Czy nie jest to najstraszliwsza klęska, jaką kiedykolwiek poniósł władca? Matka moja okalała posłuszeństwo siostrom przełożonym w tym, w czym lady Jessika była nieposłuszna. Która z nich była silniejsza? Historia odpowiedziała już na to pytanie.
Jessika przebudziła się w ciemnościach jaskini wyczuwając dokoła krzątaninę Fremenów, wdychając kwaśny zapach filtrfraków. Wewnętrzne poczucie czasu mówiło jej, że na dworze wkrótce zapadnie noc, ale czerń zalegała grotę osłoniętą od pustyni plastikowymi kapturami, zatrzymującymi wilgoć ich ciał w tej zamkniętej przestrzeni. Uprzytomniła sobie, że w stanie krańcowego wyczerpania przespała się snem sprawiedliwego, wystawiając tym własną, podświadomą ocenę osobistego bezpieczeństwa w oddziale Stligara. Przekręciwszy się na hamaku sporządzonym z burnusa zwiesiła stopy do skalnej podłogi i wsunęła je w buty pustynne. Nie mogę zapomnieć o zasznurowaniu butów na ukos, by wzmóc pompujące działanie filtrfraka — pomyślała. — O tylu rzeczach muszę pamiętać. W ustach miała jeszcze smak rannego posiłku — kęs ptasiego mięsa i ziarno zlepione przyprawowym miodem w liściu — i zrozumiała, że czas wykorzystywano tutaj na opak: noc była dniem przeznaczonym na działanie, zaś dzień nocą przeznaczoną na spoczynek. Noc ukrywa; noc jest najbezpieczniejsza. Zdjęła płaszcz z hamakowych kołków w skalnej alkowie, pogmerawszy chwilę znalazła, gdzie jest góra, i wśliznęła się w szatę. Jak przekazać stąd wiadomość do Bene Gesserit? — zastanawiała się. Muszą się dowiedzieć o dwóch zbłąkanych owcach w arrakańskiej ostoi. Dalej w głębi jaskini zapłonęły kule świętojańskie. Zobaczyła kręcących się tam ludzi, wśród nich Paula, już ubranego, z odrzuconym do tyłu kapturem, odsłaniającym orli profil Atrydów. Zachowywał się bardzo dziwnie przed udaniem się na spoczynek, pomyślała. Nieobecny duchem. Jak ktoś wyrwany śmierci, nieświadomy w pełni swego powrotu do życia, z na pół przymkniętymi oczami, szklistymi od zapatrzenia w głąb siebie. To jej przypomniało jego ostrzeżenie przed nasyconą przyprawą dietą — „uzależniającą”. Czy daje ona efekty uboczne? — zastanawiała się. — Powiedział, że to ma coś wspólnego z jego zdolnością jasnowidzenia, ale dziwnie milczał na temat tego, co widzi.
W prawo od niej wyszedł z cienia Stilgar i zbliżył się do grupy pod kulami świętojańskimi. Zauważyła, jak przebiera palcami w brodzie, dostrzegła czujność w jego postawie skradającego się kota. Nagły strach przeszył Jessikę, kiedy pochwyciła zmysłami napięcie widoczne w ludziach zebranych wokół Paula — ich sztywne ruchy, ceremonialne postawy.
— Oni mają moją rękojmię! — zahuczał Stilgar.
Jessika rozpoznała mężczyznę, przed którym stał Stilgar — Dżamis! Z kolei dostrzegła wściekłość Dżamisa, widoczną w sztywnych ramionach. Dżamis, mężczyzna pokonany przez Paula! — przemknęło jej przez głowę.
— Znasz prawo, Stilgar — powiedział Dżamis.
— Kto zna je lepiej? — zapytał Stilgar i usłyszała w jego głosie ton pojednania, próbę załagodzenia czegoś.
— Ja wybieram walkę — warknął Dżamis.
Jessika pośpieszyła przez grotę, schwyciła Stilgara za ramię.
— O co chodzi? — spytała.
— O prawo amtal — powiedział Stilgar. — Dżamis domaga się prawa sprawdzenia twej roli w legendzie.
— Ona musi mieć orędownika — rzekł Dżamis. — Jeśli jej orędownik zwycięży, to ona jest prawdziwa. Ale powiedziane zostało… — rozejrzał się po ciżbie ludzi — …że nie będzie potrzebowała ona orędownika z Fremenów, co może jedynie oznaczać, że przywiedzie swego własnego.
On mówi o pojedynku z Paulem! — pomyślała Jessika. Puściła ramię Stilgara, wystąpiła pół kroku do przodu.
— Zawsze jestem orędowniczką siebie samej — powiedziała. — Znaczenie tego jest zupełnie jasne dla…
— Nie będziesz nam narzucać swoich zwyczajów — warknął Dżamis. — Nie będziesz, dopóki nie zobaczę lepszego dowodu. Stilgar mógł ci powiedzieć, co masz mówić dziś rano. Mógł wypełnić twój umysł po brzegi lulanką i ty ją nam wyszczebiotałaś, licząc, że utorujesz sobie fałszywą drogę wśród nas.
Mogłabym go załatwić — myślała Jessika — ale kto wie, czy to nie kłóci się ze sposobem, w jaki oni interpretują legendę. I po raz drugi zdumiała się rozmiarami wypaczenia dzieła Missionaria Protectiva na tej planecie.