Выбрать главу

Józef sam odwiózł mnie do osady. Po raz ostatni widziałem Mojżesza, kiedy stał przed włazem do statku kosmicznego, spoglądając niecierpliwie na rozpalone w południe niebo.

Moim zadaniem — jak się zdążyłem domyślić, a w czym utwierdził mnie Eleazar jeszcze tego samego niezwykłego, szalonego dnia — było opisanie wszystkiego, czego dokonano w tej ustronnej kolonii Izraela i co miało się dopiero wydarzyć w najbliższej, wstrząsającej przyszłości. Oponowałem nieśmiało, że powinni się rozejrzeć raczej za dziennikarzem, najlepiej z doświadczeniem na polu naukowym, ale im to nie pasowało. Eleazar oświadczył, że potrzebują kogoś z dokładnym zrozumieniem długofalowych procesów w historii świata. Pojąłem, że nie wymagają ode mnie pracy dziennikarza ani dziejopisa, ale człowieka, który potrafi uchwycić głębię i ponadczasową moc Pisma. Krótko mówiąc, miałem napisać Księgę Wyjścia, a ściślej Księgę Drugiego Mojżesza.

* * *

Przydzielili mi gabinecik w budynku biblioteki i otworzyli przede mną jej archiwa. Zapoznałem się z wczesnymi wizjonerskimi esejami Mojżesza, jego listami do bliskich przyjaciół, a także orędziami i szkicami literackimi, w których podkreślał potrzebę exodusu, o jakim się nie śniło jego starożytnemu imiennikowi. Dowiedziałem się, jak zbierał zespół młodych, niepokornych naukowców — potajemnie i z największą ostrożnością, wiedział bowiem, że jego skrajnie wywrotowa działalność w razie zdemaskowania wywoła wściekłość Republiki. Czytałem żarliwe zapiski Eleazara, który wprzódy był nastawiony sceptycznie do fantastycznych planów starszego brata, potem stopniowo, w miarę pisania kolejnych listów, zmieniał punkt widzenia, a w końcu stał się jeszcze większym niż Mojżesz zapaleńcem. Studiowałem techniczne dywagacje, aż oczy zachodziły mi mgłą — dywagacje autorstwa nie tylko Mojżesza i jego wspólników, ale też Rzymian sprzed niespełna stu lat i pewnego Teutona, dotyczące historycznej potrzeby podboju kosmosu i praktycznych trudności z tym związanych. Zapoznałem się lepiej z teorią budowy i zasadą działania statku kosmicznego.

Moim przewodnikiem w tym morzu tekstów była Miriam. Pracowaliśmy jedno obok drugiego w małym pomieszczeniu. Jej młodość, uroda, ciemne refleksy w oczach, wszystko to sprawiało, że drżałem. Częstokroć miałem ochotę wyciągnąć do niej rękę, dotknąć jej dłoni, ramienia, policzka. Powstrzymywała mnie wrodzona nieśmiałość. Bałem się, że zareaguje śmiechem, złością, szyderstwem, może nawet obrzydzeniem. Z pewnością powodował mną lęk starszego mężczyzny przed odrzuceniem, ale też miałem na uwadze to, że była siostrą dwóch charyzmatycznych proroków i że w jej żyłach musi płynąć tak samo gorąca krew. A nużbym się sparzył…

* * *

Mojżesz zaplanował lot na dwudziesty trzeci dzień miesiąca tiszri, w radosne święto Simchat Tora, roku 5730 według naszego kalendarza i 2723 w rzymskiej rachubie czasu. Był cudowny jesienny dzień, bardzo suchy. Na bezchmurnym niebie wisiało wysoko rozpalone słońce. Od trzech dni bez przerwy prowadzono przygotowania na stanowisku startowym, dokąd pozwalano się zbliżyć jedynie ludziom z wąskiego kręgu naukowców. Tego dnia jednak, o świcie, cała osada wybrała się ciężarówkami, samochodami, a nawet piechotą, żeby wziąć udział w tym wielkim wydarzeniu.

Kable i urządzenia pomocnicze zostały zabrane. Statek kosmiczny stał osamotniony i niejako osłabiony na środku piaszczystego placu: błyszcząca pionowa iglica, wiotka i krucha. Teren wokół niej odgrodzono linami; mieliśmy patrzeć z daleka, żeby nas nie dosięgły płomienie buchające z silników.

Jako załogę wybrano dwie kobiety i trzech mężczyzn: Judytę, która współprojektowała silniki, Leonarda di Filippo, przyjaciela Miriam Józefa oraz niejaką Sarę, którą pierwszy raz widziałem na oczy. Załogę oczywiście uzupełniał Mojżesz. To był jego rydwan, jego przygoda, jego marzenie. Nikt inny, tylko on musiał stać przy sterze, gdy „Exodus” przymierzał się do pierwszego skoku ku gwiazdom.

Wychodzili kolejno z betonowego schronu, gdzie mieściło się centrum kontroli lotu. Ostatni wyłonił się Mojżesz. Przyglądaliśmy się temu w całkowitej ciszy, bojąc się głośniej odetchnąć, nie mówiąc już o szeptaniu. Cała piątka miała na sobie kombinezony z białego atłasu, oślepiająco jasne w porannym słońcu, i osobliwe szklane banie, przypominające hełm nurka. Podeszli do statku, wspięli się po drabince i, odwróciwszy się po kolei w naszą stronę, zniknęli we wnętrzu pojazdu. Mojżesz zawahał się przed włazem, jakby się modlił, a może po prostu rozkoszował się tą wspaniałą chwilą.

Oczekiwanie, które nastąpiło, trudne do zniesienia, zdawało się przeciągać w nieskończoność. Mogło trwać dwadzieścia minut, a mogło i godzinę. Niewątpliwie kończono ostatnie testy lub borykano się z drobnymi problemami technicznymi. W każdym razie wszyscy nadal milczeli, podobni do posągów. Po pewnym czasie zobaczyłem, jak Eleazar kieruje na Miriam zatroskane spojrzenie. Naradzili się szeptem. Zaraz też ruszył truchtem do schronu. Upłynęło pięć minut, potem dziesięć. Wrócił uśmiechnięty, pokiwał głową i stanął obok Miriam. Ale ciągle nic się nie działo. Czekaliśmy.

Aż nagle rozległ się dźwięk przypominający burzowe gromy i hałas, jak gdyby ryk tysiąca rozwścieczonym byków. U podstawy statku rozeszły się kłęby czarnego dymu i pokazały błyski czerwonych płomieni. „Exodus” uniósł się kilka stóp nad ziemię i tak pozostał w magicznym zawieszeniu długo, bardzo długo. Wreszcie wzbił się wyżej, zrazu z szarpnięciami, potem już płynnie. Z oszałamiającą prędkością wystrzelił w stronę jaskrawego, błękitnego nieboskłonu. Westchnąłem. Jęknąłem, jakby ktoś mi przyłożył. I przyłączyłem się do owacji. Po policzkach spływały mi łzy wywołane radością i zdumieniem. Wokół mnie ludzie wiwatowali, popłakiwali, machali rękami, a rakieta z rykiem wzlatywała na niebotyczne pułapy. Już ledwo co było ją widać na tle jasnego nieba.

Aplauz jeszcze się nie zakończył, kiedy na firmamencie rozbłysła przeraźliwie biała świetlista kula, niczym drugie słońce, jaśniejsze od pierwszego. Wybuchła wysoko w górze i poraziła nas swoją nieziemską mocą. Padając na kolana, powaleni bólem i trwogą, krzyczeliśmy i zasłaniali twarze rękami.

Kiedy wreszcie odważyłem się podnieść wzrok, nie było już owego straszliwego punktu dzikiego światła. Na jego miejscu pojawił się upiorny warkocz czarnego dymu, rozlany na połowie nieba, stopniowo ginący na północy. Nie widziałem rakiety. Nie słyszałem rakiety.

— Nie ma jej! — rozległo się.

— Mojżesz! Mojżesz!

— Rozleciała się! Widziałem!

— Mojżesz!

— Judyta… — odezwał się ciszej ktoś za mną.

Zaskoczenie odebrało mi mowę, lecz wokół mnie narastał krzyk przerażenia i rozpaczy; rozpoczęty niskim, rwanym szlochem, przerodził się w przepotężny wrzask, dobywający się z setek gardeł. Powstała ogólna histeria, ludzie wpadli w popłoch — biegali na wszystkie strony jak wariaci. Niektórzy tarzali się na ziemi, inni bili pięściami w piasek.