– Gdzie ty masz salon? – spytałam zdziwiona.
– Jak to? A ten duży, dwudziestometrowy pokój?
– Kwestia nazewnictwa – bąknęłam bez przekonania, bo jestem z pokolenia, któremu salon kojarzy się głównie z zabawą w salonowca, a że ostatnio skojarzenie to podejrzanie mi wraca, więc wolę określenie „duży pokój”. Sałatę także wciąż polewam sosem, dip bowiem to dla mnie polityczna grupa Doświadczenie i Przyszłość, założona niegdyś przez marzyciela i ideowca Stefana Bratkowskiego. (Hej! Gdzie są niegdysiejsi marzyciele i ideowcy?! Zniknęli razem z salonami, sosami do sałatek, projektowaniem i makaronem?!)
Nawiedziłam ją już nazajutrz, bo roznosiło mnie pragnienie ujrzenia wreszcie konkretu, który dowiedzie, że jej artystyczne marzenia są realne. Nie ukrywam, że lubię marzenia, których realizacja jest możliwa, byleby mocno się postarać. Już samo staranie się daje wtedy satysfakcję. A ona do tej pory rozrzucała marzenia, tak jak kasztan gubi jesienią kolczaste owoce. Może tym razem…?
– Ło, matko! – jęknęłam, stając w progu salonu.
Tak, był piękny. Od kremowej bieli puszystego dywanu odbijała kredowa biel skórzanych foteli i herbaciane ciepło sofy z poduszkami w kolorze śniegu. Firanki, zasłony, bibeloty na jasnych szafkach, flakon z kwiatami na stole – wszystko było w różnych, znakomicie zharmonizowanych odcieniach bieli. Nie miałam pojęcia, że jest ich tak dużo.
– Siadaj – powiedziała z uśmiechem ciepłym jak biel herbaciana. – Wino? Lubisz czerwone?
– Tylko czerwone plus popielniczka – przytaknęłam i już, już chciałam walnąć się na kanapę, gdy uświadomiłam sobie, że nie jest to mebel, ale element dizajnu. Usiadłam z nabożeństwem, usiłując nie opierać się o śnieżne poduszki, bo cholera wie, czy na sweterku nie mam kocich włosków mojej Łatki („Na pewno na spodniach są te z brązowego psa”, jęknęłam w duchu), ale ona już wnosiła białą popielniczkę i krwistoczerwone wino. Wyciągnęłam rękę w stronę kieliszka – i ogarnęła mnie przerażająca wizja rubinowej plamy na sofie. Odstawiłam kieliszek i nerwowo poszukałam papierosa. Już, już przypalałam go, gdy dla odmiany wyobraziłam sobie popiół na tym dywanie – i drżącą ręką odłożyłam szatański dowód uzależnienia.
– Odzwyczajasz się od palenia? – zdziwiła się znajoma. Od kłamliwej odpowiedzi uratował mnie jej mąż, który z energią wtargnął do salonu, krzycząc:
– Hej! Fajnie, że wpadłaś!
– Buuuuty… – syknęła dizajnerka, ale od kremowej bieli dywanu już odcinał się jasnobury prążek podeszwy adidasa.
– Zapomniałem – wybełkotał małżonek, cofając się do przedpokoju, skąd wrócił w skarpetkach. Razem z nim z wrzaskiem i lodami truskawkowymi wbiegła dwójka dzieci: „Cioooocia!”, ryknęły z entuzjazmem, a dizajnerka powiedziała lodowato (lód też jest biały!):
– Czy mamusia nie powtarza od wielu dni, że do salonu wstęp wzbroniony, chyba że w skarpetkach, bez lodów i coca-coli?
– A z kanapką? – spytał nieśmiało mąż.
– Ale bez pomidora. Biały serek – podpowiedziałam z refleksem.
– No i jak? Efekt jest? – spytała dizajnerka.
– Dizajn na szóstkę – przytaknęłam szczerze i dorzuciłam: – Nic, tylko fotografować.
Wróciłam do domu i walnęłam się w butach na tapczan. Z jednej strony położył się pies, z drugiej dwa koty. Zapaliłam papierosa i szary popiół stoczył się na szary futrzak. Zdmuchnęłam. Wszedł mój mąż, szurając mokrymi butami.
– Pada – oznajmił.
– Będzie padać, bo idzie jesień. Będzie padać jak jasna cholera – powiedziałam z niezrozumiałą i mało chrześcijańską satysfakcją. No, będzie padać, ale deszcz można polubić, daję słowo. Wszystko zależy od dizajnu.
Facet z parasolem
Zabawna historia z tym światkiem telewizyjnych reklam… Nie chodzi o to, co reklamują, ale jak to robią. Zwróćcie uwagę, bo warto. Na pierwszym planie zawsze i obowiązkowo jest produkt – i mamy tu fruwające tabletki, skaczące puszki, mówiące muszle klozetowe, samochody jak tygrysy i siedmiomilowe adidasy. Ale nie one mnie intrygują, lecz drugi plan.
Drugi plan reklam odruchowo rejestruje to, co dzieje się w rzeczywistości. A dzieje się sporo. Zmienia się nie tylko moda, makijaże, modelki, modele, ale i obyczaje. Zmieniają się wprawdzie powoli, ale możemy być dumne z własnej skuteczności – my, kobiety, bo przecież nie oni, szalenie męscy twórcy reklam TV. To my zmieniamy rzeczywistość, a oni nie mogą nas lekceważyć, skoro adresują do nas te kolorowe spoty.
A jakież to zmiany widzimy na tym drugim planie? Na przykład z pewną ospałością, ale zaczął zanikać obowiązujący wcześniej sposób reklamowania produktu, po którego użyciu kurki u wanny porażają niepokojącą czystością (wiecie, że obsesyjne utrzymywanie sterylnej czystości grozi alergiami?!).
Otóż Polka, która w pierwszej serii tych reklam pucowała kurki do oporu – niemal zawsze na widok ich lśnienia doznawała stanu zbliżonego do orgazmu. I wszystko było jasne: sensu istnienia tych kobiet nie determinował udany związek uczuciowy, życie zawodowe czy rodzinne, lecz lśniące kurki. Fetyszystki…? Możliwe. Kilkanaście milionów fetyszystek w jednym niedużym, w dodatku chrześcijańskim kraju…? Niemożliwe. A jeżeli nawet fetyszystki, to dlaczego wybierają armaturę, skoro jest tyle milszych i poręczniejszych gadżetów?
Ktoś bardziej inteligentny zorientował się w końcu, że coś tu nie gra, i powolutku, z refleksem żółwia, wprowadzono do „domowych” reklam facetów. Nigdy ich nie było w takiej roli, a są. I co dzień przybywają nowi. I już potrafią dokonać tak zdumiewającej sztuki, jak wypranie dżinsów i skarpet w automatycznej pralce, a nawet czyszczą te kurki i muszle. Jednak – w przeciwieństwie do kobiet – jakoś nie wpatrują się z miłośnie obłąkanym wyrazem twarzy w te obiekty podejrzanej adoracji. Czyszczą je mimochodem i z umiarkowanym wysiłkiem. Jawią się przy kurkach jako figlarze, którzy wyczyścili wszystko, zanim przyszła teściowa, a nawet zdążyli przejrzeć gazetę. Nieszczęsne reklamowe kobiety wkładały w to całe serce i wszystkie zapasy erotyzmu chowane na czarną godzinę. Różnica, jak widać, dość istotna.
Reklamowych spotów pokazujących wciąż rosnący udział mężczyzn w zajęciach domowych nie tylko przybywa, ale można je uznać za zdrową promocję społeczną. W dodatku inteligencja tych schwarzeneggerów reklamy wciąż rośnie, bo potrafią już nie tylko wyprać i wyczyścić, ale bezbłędnie wlewają wrzątek do kubka z proszkiem na zupę (dzięki automatycznym czajnikom wiedzą, jak wygląda wrząca woda); nie przypalają gotowców w mikrofalówce, lecz nawet zdobią je zieleniną (pietruszka już im się nie myli z asparagusem); sztuczną śmietaną w aerozolu bezbłędnie trafiają w środek sztucznego tortu, a nie na podłogę.
Twórcy reklam nie tylko wykazują zmysł obserwacyjny wobec zmian zachodzących w relacjach kobieta-mężczyzna, ale nawet zaczęli tępić facetów macho. A przecież to właśnie macho, obok produktu, byli głównymi obiektami reklam. To im kobiety podawały na klęczkach zupę w proszku, im prały koszule i T-shirty, dla nich czyściły te kurki i muszle (facetom macho dorównują tylko niemowlęta, równie bezwzględne w egzekwowaniu tego, co im się należy, ale niemowlętom nadal na to pozwolimy).
Dziś facet macho jest postacią obsadzaną w reklamie wyłącznie w roli komicznej. Dopada małego, by mu wyrwać chrupki; zostawia dziewczynę na deszczu, aby osłonić parasolem samochód; od obowiązków domowych wieje na piwo z kumplami, choć brzuch piwny rośnie mu w tempie, w jakim markowy zegarek odmierza czas (im droższy, tym szybciej i dlatego faceci z najdroższymi zegarkami zawsze potwornie się spieszą).