Выбрать главу

Reklamy powolutku zaczęły stawiać na partnerskie układy. Nie sądzę, by wymyślili to mężczyźni, którzy je kręcą i kleją. Po prostu rzeczywistość wdziera im się w kadry, czy tego chcą, czy nie. Jeśli od reklam sprzed paru lat wiało patriarchatem kopalnym z epoki brązu – to dziś już mamy balejaż. A będzie jeszcze lepiej.

I już tylko – jako ikona bezpowrotnie minionego czasu – na którejś z reklam wciąż będzie trwać facet z parasolem, idiotycznie rozpostartym nad samochodem, a jakaś pojedyncza, zmutowana kobieta nadal będzie przeżywać stany uniesienia na widok lśniących kurków. Ale to nie my – prawdziwi partnerzy w deszczu i w domu.

Kretyński dar dla potomstwa

Gdy byłam osobą nieletnią, ojciec i mama torturowali mnie psychicznie, usiłując przekazać cząstkę swojego doświadczenia, które uważałam za zbędne i kretyńskie. Mama uczyła mnie prasować męskie koszule, twierdząc, że kiedyś będę mieć męża, który nigdy nie ogarnie tej sztuki rozumem, i demonstrowała, że najpierw prasuje się kołnierzyk, potem karczek, rękawy, tył i na końcu to, co najważniejsze, czyli oba przody. Przysięgałam, że nie chcę mieć męża, byle nie prasować. Na szczęście w tym samym czasie moja przyszła teściowa uczyła prasować mojego przyszłego, też nieletniego wtedy, męża, tłumacząc, że niewątpliwie pozna kiedyś idiotkę, która zostanie jego żoną i nigdy nie ogarnie rozumem trudnej sztuki prasowania męskich koszul. W efekcie dzisiaj na widok żelazka i koszuli mój mąż rzuca się z okrzykiem: „Ja to zrobię lepiej!”. A gdy go nie ma w pobliżu, prasuję szybciutko kołnierzyk i oba przody, a potem mówię ostrzegawczo: „Pamiętaj, żeby nie zdejmować marynarki!”. Nauki nie poszły w las, zapamiętałam, co w męskiej koszuli jest najważniejsze, i oszczędzam masę czasu.

Drugim narzędziem tortur były skarpetki. Większość młodych czytelniczek „Elle” nie wie, że cerowanie skarpet w PRL-u było nie tyle obowiązkiem, ile koniecznością. Przy sporym szczęściu udawało się zdobyć dwie pary na rok, głównie spod lady. Cerowanie polegało na precyzyjnym przeplataniu niteczek i czyniłam to z płaczem, powtarzając, że jak będę duża i bogata, to dziurawe skarpetki będę wyrzucać do śmieci. W PRL-u brzmiało to jak bajka, tymczasem dziś faktycznie je wyrzucamy, nie tyle z powodu bogactwa, ile z ich nadmiaru i niskich cen (po cholerę wam skarpety za 150 złotych?! I tak pójdą do zsypu, a tylko idiota wpatruje się komuś w stopy!). Za to „skarpetkowym” ściegiem potrafię tak zaszyć dziurę w ulubionym ciuchu, że nikt nie wie, gdzie była.

Trzecim narzędziem tortur były druty do robienia swetrów. Oczka ślizgały się na metalu (plastikowych drutów nikt jeszcze nie wymyślił), w każdym rzędzie gubiłam je i lałam łzy nad tą głupią robotą. Ale gdy w stanie wojennym wyrzucono mnie z dwóch redakcji („Przekrój” i „Gazeta Krakowska”), okazało się, że umiem robić swetry kolorowe jak anielskie skrzydła i że zarabiam lepiej niż jako dziennikarka. Pamiętam do dziś Korę z Maanamu, jak siedzi na moim pniu do ostrzenia kocich pazurów i z ekspresją opowiada, co słychać w stolicy i w ogóle (zrobiłam jej trzy swetry), albo Martę Meszaros, reżyserkę filmową, żonę Janka Nowickiego (dwanaście swetrów! Marta…? Tapetowałaś nimi ściany…?!). I tak to narzędzie tortur uratowało mnie i moją rodzinę przed śmiercią głodową, bo pracy w zawodzie nikt nie chciał mi dać, a i ja jej nie chciałam. A o trzech powieściach wydawcy mówili, że są fatalne (dziś znajdują się w lekturach szkolnych i w kanonie książek dla młodzieży. Bo to ja byłam „fatalna”, a nie powieści).

Dla odmiany ojciec torturował mnie stopkami i przyrządami elektrycznymi. Stopek też nie było, a wszystkie lampy były do siebie podobne. Mamrotałam pod nosem przekleństwa, bo byłam złą dziewczynką, a rękami przeplatałam cierpliwie cienki miedziany drucik. Ja wiem, że jest to sposób niedozwolony w czasach, gdy stopek jest mnóstwo, ale uwierzcie, że gdy się tkwi na mazurskiej wsi, w odległości trzydziestu kilometrów od sklepu, to umiejętność naprawienia stopki jest lepsza niż siedzenie w ciemnościach. Nauczyłam się też naprawiać zepsute żelazka i lampy – drucik do drucika i zaizolować. Z pierwszą w życiu naprawioną lampą poszłam do sąsiada, prosząc, by włożył wtyczkę do kontaktu, bo uznałam, że lepiej, gdy jego kopnie niż mnie (ze złej dziewczynki wyrosłam na osobę o względnej miłości do bliźnich). Wybrałam sąsiada nielubianego, który miał wobec mnie nieczyste sumienie. I wyobraźcie sobie: nie kopnął go prąd, bo lampa była naprawiona z nieludzką precyzją!

Piszę to wszystko, bo myślę, że z racji wieku, a jestem od was o wiele starsza, mam obowiązek podzielić się doświadczeniem. Więc przekazuję wam radę drogocenną: choćby wasze nieletnie córki miały płakać, nauczcie je jakiejś kretyńskiej, pozornie zbędnej umiejętności. Nie wiem, co by to mogło być, wyboru dokonajcie według własnego uznania i na miarę czasu, w jakim żyjecie, a jest to całkiem inny czas. Przysięgam, że po wielu latach okaże się, iż będzie ta umiejętność bezcenna dla waszych córek, i to w najmniej spodziewanym momencie.

Aha… Moje dwie córki nauczyłam między innymi mocnego uścisku dłoni. „Podawajcie rękę na powitanie ze stanowczą energią, a nie jak zdechłego karpia” – powtarzałam cierpliwie przy kolejnych nieudanych próbach, a one wrzeszczały: „A czy to ważne?! Co ty z tą ręką…!”. Dziś, już przy powitaniu, wielu mężczyzn mówi im z zaciekawieniem: „Pani to musi mieć charakter. Co za siła w tej drobnej dłoni…”.

No i o to chodzi. O kretyński, z pozoru mało praktyczny dar. Pamiętajcie.

Piąty talerz

Mój niespodziewany wigilijny test na człowieczeństwo zdałam najwyżej na tróję. To niestety prawda, że największe kłopoty sprawiają własne dzieci i to one najszybciej obnażają naszą niedoskonałość.

Co roku, w Boże Narodzenie, gdy córki nakrywały stół, przypominałam ze szlachetnym patosem: – Pamiętajcie o tradycyjnym, pustym talerzu dla niespodziewanego gościa! Zawsze może zjawić się ktoś samotny i nieszczęśliwy, a Boże Narodzenie to święta miłości bliźniego!

– Aha – mówiły ze zrozumieniem i stawiały pięć nakryć: dla mamy, taty, dla siebie i tego kogoś.

Powiedzmy sobie szczerze, że piąty talerz zawsze był pusty. Ot, ładny symbol. Tamtego roku, w 1986, zanosiło się, że będzie tak samo, bo jakżeby inaczej? Kto obcy ośmieliłby się zapukać do czyichś drzwi w wigilijny wieczór, zastrzeżony dla rodzinnej intymności? Owszem, raz wpadła sąsiadka z pytaniem, czy nie dałabym jej trzech kawałków ryby, bo tak przyzwyczaiła się do swojego karpia, że nie ma sumienia go zabić („Przypływa na mój głos i wyciąga pyszczek, żeby go głaskać” – mówiła wzruszona, więc szybko dałam jej trzy porcje, bowiem opowieści o życiu duchowym karpia źle działają na moje własne życie duchowe. Nieprzypadkowo mój ulubiony święty to Franciszek z Asyżu).

Kaśka już nakryła stół, mąż precyzyjnie doprawił, kapustę, uszka kończyły się gotować, ale gdzieś znikła Małgośka. Miała tylko wyskoczyć z psem, tymczasem pies leżał pod stołem, a Małgośki nie było. Uszka akurat doszły, gdy ktoś zapukał do drzwi.

– W takim momencie?! – wkurzył się mąż.

– Niech to szlag! – powiedziałam z uczuciem.

– Niech! – przytaknęła Kaśka i otworzyła drzwi. W progu stała szeroko roześmiana Małgośka i… obca, spłoszona staruszka.

– Kto to? – spytali panicznym szeptem mąż i starsza córka.

– Właśnie, kto? – powtórzyłam, ale Małgosia już wpychała nieznajomą do mieszkania, rozbierając ją z grubej chusty, starego palta i dwóch swetrów.

– Jeszcze buty, bo nabłocę – powiedziała staruszka, wyciągając nogę w wielkim filcaku.

– Chwileczkę! – zawołałam z rosnącą furią. – Małgosiu, kim jest ta pani?